Beatrycze Nowicka Opowiadania

Cudzoziemiec w Olondrii (recenzja, E)

Urok lektury

Sofia Samatar, wyd. MAG

Beatrycze Nowicka: 6,5/10

„Cudzoziemiec w Olondrii” Sofii Samatar może spodobać się czytelnikom ceniącym elegancki styl oraz zagorzałym miłośnikom książek.

Bardzo ozdobna książka o miłości do książek – tak można by podsumować powieść Samatar. W podziękowaniach autorka wyjawia, że napisanie „Cudzoziemca w Olondrii” zabrało jej dwa lata, a poprawianie dziesięć. I rzeczywiście – nie można niczego zarzucić stylowi, dosyć kwiecistemu, nierzadko poetyckiemu, obfitującemu w efektowne frazy. Uwagę zwracają przede wszystkim bardzo liczne, plastyczne opisy miejsc. Czuje się, że autorka szczegółowo wyobraziła sobie swój świat i sporo czasu oraz energii włożyła w dopieszczanie tej wizji. Warto też nadmienić, że Samatar udało się przedstawienie Olondrii i Wysp Herbacianych jako miejsc egzotycznych i barwnych.

Z drugiej strony jednak, w moim odczuciu czegoś powieści zabrakło. Opublikowany w Internecie pierwszy rozdział, poświęcony dzieciństwu głównego bohatera i jego rodzinie, gdzie pod powłoką zamożności i dobrego wychowania kryły się konflikty oraz napięcia, sugerował więcej dramatyzmu. Tymczasem nadzieje na intrygującą fabułę okazały się płonne. Owszem, w pewnym momencie życie Jevicka, tytułowego cudzoziemca, dość znacznie się komplikuje, jednak mimo to przez całą powieść akcja toczy się dosyć nieśpiesznie. Samatar więcej uwagi poświęca kreowaniu lekko nostalgicznego nastroju, komponowaniu scen, malowaniu krajobrazu oraz przedstawianiu przemyśleń głównego bohatera, niż relacjonowaniu wydarzeń.

„Cudzoziemiec…” nie jest typem książki do szybkiego czytania, to raczej rzecz dla tych, którzy lubią się delektować lekturą. Okładkowy opis nie kłamie, jednak może być mylący. Duch istotnie się pojawia i trzeba przyznać, że zarówno przedstawienie jego wyglądu i sposobu objawiania się, jak również historia są bardzo udane. Szkoda, że autorka poświęciła mu – a raczej jej, gdyż chodzi o ducha dziewczyny – więcej uwagi dopiero na ostatnich stu stronach książki. Jeśli natomiast chodzi o widmo wojny domowej, wzmianki na temat konfliktu w Olondrii pojawiają się od czasu do czasu, poza tym tematy powiązane z rozłamem w społeczeństwie można znaleźć w dwóch na dwadzieścia jeden rozdziałów. Zdecydowanie nie należy się więc spodziewać eksponowanego wątku politycznego. Pojawiające się w wypowiedzi Kelly Link hasło „epickie fantasy” należy włożyć między bajki. Nieco więcej prawdy jest w porównaniach do Wolfe’a o tyle, że Samatar stosuje konstrukcję szkatułkową, nierzadko każąc swojemu bohaterowi poznawać opowieści, pieśni, bądź wiersze. Tyle że Wolfe pisał trudniej, jego powieści sprawiały wrażenie zagadek, wciągały czytelnika do gry, podczas gdy historie wplecione w „Cudzoziemca…” wydają się po prostu dodatkowymi, ładnymi utworami włączonymi w całość.

Historia Jevicka powstała jako wyraz autorki dla jej miłości do książek i opowieści. Główny bohater to wręcz fanatyk czytelnictwa, nieustannie zachwycający się lubianymi przez siebie pozycjami, wręcz myślący cytatami z ulubionych dzieł. W Olondrii może realizować swoją pasję, gdyż w znajdującym się tam portowym mieście Bainie wręcz roi się od księgarń. Książki okazują się kluczowe dla polityki Olondrii, w dużej mierze wiąże się z nimi także wątek ducha (Jissavet chce, by Jevick spisał jej losy).

Myślę, że osoby współdzielące z autorką gorącą czytelniczą pasję mogą poczuć się zauroczone „Cudzoziemcem…”. Ja jednak nie podzielam zamiłowania do lektury aż do takiego stopnia. Sam Jevick, uprzejmy i poczciwy młodzieniec, którego marzenia ograniczają się przede wszystkim do zaszycia się w kątku z najnowszym książkowym nabytkiem, wydał mi się po prostu mdły. Dodać też trzeba, że jest on narratorem. Poza nim w powieści pojawia się ledwo kilku bohaterów drugoplanowych, więc czytelnik nie bardzo ma w kim wybierać. Owszem, trzeba powiedzieć, że nie jest to protagonista, jakiego spotyka się często na kartach powieści fantasy, fabuła też nie stanowi realizacji któregoś z podstawowych schematów. Tyle że losy młodzieńca nie porywają, a cała ta „okołoksiążkowa” otoczka, dominacja literatury nad powieściowym uniwersum oraz nad bohaterem w pewien sposób odrealnia świat przedstawiony.

Bardzo znamienna wydała mi się scena, gdzie Jevick podczas podróży statkiem przesiaduje na pokładzie i czyta poezję o tematyce marynistycznej. Rozumiem, że można się nudzić podczas wielodniowego rejsu, ale już nie do końca pojmuję, po co czytać o morzu, skoro znajduje się ono wszędzie dookoła. Podobnie, tuż po przybyciu do Bainu, który dla młodzieńca przez wiele lat stanowił miejsce wręcz mityczne i obiekt dziecięcych marzeń, Jevick tuż po zostawieniu rzeczy w gospodzie biegnie… kupić sobie książki. Nie mogę się tu powstrzymać od pisania o sobie – dla mnie takie zachowanie jest niezrozumiałe i dziwaczne, bo książki, choćby najlepsze, to tylko namiastka, cień życia; żaden opisany las albo morze nie może się równać z lasem, przez który się idzie, albo morzem, nad którym się stanie. Dlatego też główny bohater jest mi obcy, a nieustający pean na cześć czytania raczej mnie znużył, niż ucieszył. Wolę zostać porwana przez literaturę, nie zaś czytać o tym, jaka literatura bywa porywająca.

A w przypadku utworu Samatar zabrakło mi tego czegoś, co sprawiłoby, żeby historia Jevicka mnie zaintrygowała i wciągnęła. Przez kilka miesięcy od premiery sięgałam po nią, odkładałam na półkę, czytałam inne książki, wracałam, znów odkładałam. Ktoś skomentował, że okładka „Cudzoziemca…” przypomina ilustracje, jakimi zdobiono niegdyś lektury szkolne. Okazało się jednak, że w dużej mierze odzwierciedla ona moje czytelnicze wrażenia. Po pierwsze, technicznie ilustracja jest niezła, ale zarazem wydaje się dość nijaka. Po drugie, istotnie przypominała mi niejedną lekturę szkolną: niby to wszystko jest wartościowe i dopracowane, ale i tak trzeba się siłą woli zmuszać do czytania. Sądząc po innych recenzjach, wielu osobom „Cudzoziemiec…” bardzo się spodobał, ja mogę tylko powiedzieć, że w moje czytelnicze gusta nie trafił, nawet pomimo mojego upodobania dla rozbudowanych opisów.

PS. Jeszcze odnośnie okładki – jej wybór nie był zbyt fortunny. Pomijając jej niedopasowanie do pozostałych, gdy tuż po premierze szukałam jej na półkach w księgarni, zamiast na fantastyce znalazłam powieść Samatar pośród romansów. Najwidoczniej „cudzoziemiec” w tytule oraz zamyślony młodzian z książką po pachą skojarzyły się z historią miłosną. Choć, jeśli się głębiej zastanowić, to w zasadzie jest historia miłosna.