Beatrycze Nowicka Opowiadania

Pół wieku poezji później (artykuł o filmie, E)

Wiedźmin – podróż sentymentalna

Pół wieku poezji później, 2019, reż. Jakub Nurzyński

Beatrycze Nowicka

Czyli o „Pół wieku poezji później” (głównie), ale też o wiedźminie, fanowskich filmach i muzyce.

Na temat wiedźmińskiego serialu od Netflixa zdania są podzielone – sama zaczęłam oglądać, ale jak na razie dopadł mnie syndrom „bohaterowie nie wyglądają tak, jak powinni.” Pewnie jakby rzecz dotyczyła ekranizacji jakiejś innej książki, aż tak by mnie nie odrzuciło. Jednak cykl wiedźmiński, moja wielka miłość lat licealnych, ma w mej pamięci, sercu i wyobraźni miejsce szczególne. Miłość od pierwszych stron, ale i odkrycie, że można tak pisać. Wcześniej czytywałam bardziej klasyczne pozycje Tolkiena i Le Guin. W porównaniu z nimi seria o Geralcie, przeplatająca humor z gorzkimi refleksjami, miejscami dosadna, punktująca niesprawiedliwość świata, łamiąca schematy epic fantasy, była czymś świeżym, wyprzedzającym światowe trendy (mam tu głównie na myśli późniejszą modę na „grimdark”, choć do tejże podkonwencji sztandarowego dzieła Sapkowskiego bym nie zaliczyła). Oczywiście nie można kategorycznie stwierdzić, że wcześniej nie pisano niczego w takim „odbrązawiającym” tonie, bo to nieprawda, vide cykl o Czarnej Kompanii Glena Cooka, czy twórczość Jacka Vance’a. Jeśli chodzi o tego drugiego, to trylogię o Layonesse poznałam wcześniej, ale ją dla odmiany przeczytałam w zbyt młodym wieku i jak teraz zaglądam do tych książek, widzę, że sporo rzeczy po prostu przeoczyłam. Tymczasem historia Białego Wilka świetnie wpasowała się w wiek dojrzewania i odkrywania, że z tym światem jest gorzej, niż się sądziło wcześniej. Czasami lubię sobie zażartować, że to z Geraltem straciłam swoje czytelnicze dziewictwo. Stąd i sentyment wielki, tak duży, że trudno mi pogodzić się z jakimkolwiek odstępstwem od oryginału.

W każdym razie po rozczarowaniu przyszła myśl patriotyczna, że przecież Polacy nie gęsi i poza niesławnym filmem i serialem z lat ubiegłych, niedawno na YouTube premierę miał fanowski film „Pół wieku poezji później”, sfinansowany głównie ze środków zebranych w internetowych zrzutkach. Hasło „fanowski film” też budzi ciepłe wspomnienia – a konkretniej, jak to na którymś konwencie (nie pomnę, czy był to Imladris, czy Conquest) ktoś kręcił takowy, inspirowany „Władcą Pierścieni”. Bardzo pocieszne to było, a ile uciechy przy tym. Pamiętam Nazgula odgrywanego przez, o ile mnie pamięć nie myli (w końcu kilkanaście lat minęło) niejakiego Yanka (wybranego z racji niewielkiej postury), siedzącego na barana na koledze Sienku (także wybranego ze względu na posturę, tym razem rosłą). Ładna, jasnowłosa dziewuszka, której ksywki nie znałam, wykrzykiwała „Nie jestem żadnym mężem!”, a w tle okładali się statyści-konwentowicze. Potem reżyser krzyczał – „Stop! Kręcimy to jeszcze raz!” – i cała trójka na pierwszym planie zamierała, czego nie można było powiedzieć o rozochoconych uczestnikach bójki w tle, których przywołanie do porządku, a czasem wręcz rozdzielanie, zajmowało sporo czasu. Po czym wszystko zaczynało się od nowa.

Wspomnienia wspomnieniami, jednak w porównaniu z nimi „Pół wieku poezji” zostało zrealizowane o kilka rzędów wielkości bardziej profesjonalnie. Można powiedzieć, że to produkcja pomiędzy – coś znacznie więcej niż fanowska zabawa, gdzie wiedźmin paraduje z mopem na głowie, ale jeszcze nie w pełni profesjonalny film.

Ogląda się ją bardzo przyjemnie, bo faktycznie budzi fanowską nostalgię. Dobrym pomysłem było osadzenie akcji lata po wydarzeniach opisanych w cyklu i rozdanie ról albo nowym bohaterom, albo postaciom planu dalszego (z wyjątkiem Triss, ale tu przynajmniej nie odczułam nadmiernego zgrzytu na linii wyobrażenia-rzeczywistość). Pomysł na to, co się przez te lata stało z wiedźminami, jak najbardziej wpasowuje się w klimat świata.

A skoro już o klimacie mowa – to właśnie on stanowi wielką siłę tego filmu. Spora część dialogów, rozmaite nawiązania (nie tylko do książek), ładne miejsca, w których kręcono – wszystko to tworzy pewną całość, która serce moje porusza i nie kłóci się z atmosferą książek, a bardzo ładnie ją dopełnia (scena z rozsypywaniem prochów – miodzio, kwintesencja ducha cyklu).

Jeśli chodzi o jakość samego obrazu, chwilami kuła mnie w oczy pikseloza, aczkolwiek twórcy wyjaśniają w opisie coś na temat wymogów samego YouTuba i że będą się starali rzecz polepszyć. Trzymam za to kciuki, bo materiał nakręcony z pewnością jest jakości lepszej. Film nie miał wielkiego budżetu, zatem nie zdziwiła mnie duża ilość scen, w których bohaterowie sobie po prostu idą przez łąki i lasy. Przynajmniej plenery bardzo ładne i cieszą oczy, budząc refleksje w rodzaju „piękna nasza Polska cała” (bez sarkazmu). Podobały mi się ujęcia w skansenie, z drugiej strony niektóre ruiny wydały mi się mało „średniowieczne”, a jedne z nich widziałam już wcześniej w (świetnym skądinąd) „szorcie Darwina” (tym o ateistach), więc to nieco wybiło mnie ze świata. W innych recenzjach chwalone są kostiumy i scenografia. Zgodzę się, może za wyjątkiem strojów pojawiających się na chwilę czarodziejek z Loży. Niektórzy narzekają na sceny walki, mnie one nie przeszkadzały, wydały mi się właśnie bardziej realistyczne, niż przekombinowane choreografie z wysokobudżetowych produkcji. Krytykowany bywa także dźwięk, że dokręcany i domontowany później, choć mnie on nie raził, wyjąwszy dziwnie głucho brzmiący głos jednego z czarnych charakterów.

Wielkim atutem filmu jest jego główny bohater, wiedźmin Lambert, bardzo dobrze zagrany przez Mariusza Drężka. To kompletna, przemyślana postać, pasująca do uniwersum. Pozostali wiedźmini, występujący na początku, też robią wrażenie niezłe. Jako że nie należałam do osób sarkających na Zbigniewa Zamachowskiego w roli Jaskra, jego krótkie pojawienie się w tej roli także w „Pół wieku…” liczę na plus i miły gest w stronę fanów. Zasłużone pochwały zbiera także Andrzej Strzelecki w drugoplanowej roli sołtysa. Magdalena Różańska jako Triss ma swoje lepsze momenty, czasem jednak wypada nieco sztucznie. Z postaci pierwszoplanowych zostaje jeszcze Marcin Bubółka jako Julian, który nie jest może i zły, jednak traci z powodu rozwiązań scenariuszowych.

I niestety w scenariuszu upatruję elementu najsłabszego. Co ciekawe – nie w szczególe, bo wiele dialogów wypadło całkiem zgrabnie (choć trzeba powiedzieć, że u Sapkowskiego bohaterowie przeklinali o wiele barwniej, znalazły się też w filmie wymiany zdań nietrafione, przyciężkawe), ale jeśli chodzi o ogólny zarys fabuły. Nie mam tu na myśli tego, że zabrakło mi spektakularnych pomysłów i rozwiązań, bo rozumiem ograniczenia, z jakimi zmagali się twórcy. Niemniej tym, co stanowiło zaletę opowiadań (swoją kameralnością film koresponduje właśnie z krótką formą), była niejednoznaczność moralna sytuacji i dokonywanych przez bohaterów wyborów. W „Pół wieku poezji później” próbowano tym zagrać, ale nie wyszło.

Tutaj pozwolę sobie na dygresję – bardzo dobrze rozumiem, że nie było to łatwe, bo sama stanęłam przed analogicznym problemem, pisząc opowiadanie ze świata wiedźmina na konkurs „Nowej Fantastyki”. Najpierw miesiącami nie miałam żadnych pomysłów, potem uznałam, że przedstawię swoją wariację na temat spotkania Geralta i Koral (nie spodobało mi się, jak to zostało rozwiązane w „Sezonie burz”, choć przecież w „Czymś więcej” pojawiło się ledwo kilka zdań na ten temat). Stwierdziłam też, że osadzę akcję w zimie, bo żadne z oryginalnych opowiadań w takiej scenerii się nie toczy. Nadal jednak nie miałam zupełnie pomysłu na właściwą fabułę. Napisałam klamrę fabularną, scenę spotkania postaci, dialog, miałam też pomysł na ostatnią rozmowę wiedźmina i czarodziejki, ale gdy przyszło do wyruszania „na questa”, nastąpiła czarna dziura w kwestii tego, czego właściwie miałby on dotyczyć. W końcu na zasadzie wizualnych skojarzeń – Biały Wilk i czarodziejka w czerwonym płaszczu jadą sobie… „do domku babci” zaświtało mi w głowie „a ta babcia…”. Z braku lepszych pomysłów zostało, choć nie byłam i nadal nie jestem usatysfakcjonowana rozwiązaniem, uważając, że to uniwersum i ci bohaterowie zasługują na coś lepszego.

Jak najbardziej – łatwiej jest nawiązać do wyrazistego przecież ducha książek wiedźmińskich, niż zaproponować naprawdę ciekawą, przekonującą i zaopatrzoną w nieoczekiwane zwroty akcji fabułę. W filmie nie dość przekonująco wypadły też postaci antagonistów. Wątek młodej czarodziejki-renegatki sprawia wrażenie niewykorzystanego potencjału. Najpierw zresztą słyszymy, jaka to panna groźna, a potem jakoś tego nie widać. Z kolei w przypadku drugiego z czarnych charakterów zabrakło mi podbudowy dla tej postaci i jej konsekwentnego prowadzenia. Niby miała być niespodzianka, ale to nie wybrzmiało. Wreszcie kwestia trzecia, czyli niebywałe powodzenie Juliana. O ile Zbigniew Zamachowski, przynajmniej dla mnie, przydał Jaskrowi na tyle charyzmy, że mogłam jakoś uwierzyć w jego podboje, tak wiejskie (i nie tylko) panny pałające nagłym pożądaniem na widok julianowych loczków były tak bardzo nie do uwierzenia, że aż kuło (sam młodzieniec też wybredny nie był – w tym przypadku pod względem charakteru niewiast obdarzanych względami). Znalazło się jeszcze parę drobiazgów, które można było niewielkim nakładem sił zrealizować lepiej (choćby pierwsza scena w karczmie, gdzie niby to jej bywalcy okazują się nastawieni wrogo do głównych bohaterów, a za chwilę widzimy, jak to gromadka protagonistów wydostaje się z owej karczmy choćby bez pomniejszej szarpaniny).

Wracając zaś do pozytywów – bardzo dobra, klimatyczna i profesjonalnie brzmiąca muzyka. Trochę zdziwił mnie wprawdzie rap przy napisach, bo on jako styl nie kojarzy mi się z uniwersum Geralta, niemniej fajnie, że znalazły się nowe pokolenia fanów tego świata i postaci. Rozumiem, że właśnie taka muzyka jest „ich” muzyką. Tekstowo zresztą jest w porządku. Mnie w każdym razie najbardziej spodobała się inna piosenka (https://www.youtube.com/watch?v=euqyM_op_c4).

Ktoś w komentarzach zauważył, że sposób śpiewania podobny do stylu Anji Orthodox – odniosłam to samo wrażenie, aż (słuchając po raz pierwszy) się przez chwilę zastanawiałam, czy to nie sama Anja śpiewa. To komplement. Dzięki takiej muzyce i wykonaniu kolejna nostalgiczna struna została we mnie poruszona. Closterkeller (zespół, którego wokalistką jest Anja) to kolejna moja wielka miłość lat nastoletnich. Do dzisiaj słucham ich starych płyt. A skoro już przy tym mowa, „Violette” była i pozostaje dla mnie „piosenką Yennefer” (https://www.youtube.com/watch?v=XjSDkqy-r5c)

Jeśli chodzi natomiast o moją wymarzoną muzykę do ekranizacji wiedźmina, z uwagi na eklektyzm książek, byłaby to twórczość niemieckiego folk-metalowego zespołu „In extremo” nagrywającego średniowieczne pieśni (w wielu językach np. po łacinie, staroszwedzku, staroniemiecku) w ciężkich aranżacjach, łączących instrumenty dawne z typowymi dla mocnego brzmienia. Sama bardzo ich sobie cenię.

Tyle refleksji, dygresji i wspomnień. Do obejrzenia filmu w wolnej chwili zachęcam. Można go znaleźć na YT (https://www.youtube.com/watch?v=gMoBXbEDa7I).