Beatrycze Nowicka Opowiadania

Wilcza godzina (recenzja, E)

Świat zabawek mechanicznych

Andrius Tapinas, wyd. SQN

Pierwszy tom cyklu „Miasta pary i kamienia”

Beatrycze Nowicka: 5/10

Litewski steampunk, czyli „Wilcza godzina” Andriusa Tapinasa, będąca pierwszym tomem cyklu o alternatywnym Wilnie, to pozycja przede wszystkim dla fanów tej konwencji.

Litewska fantastyka rzadko gościła na naszym rynku wydawniczym – sama pamiętam jedynie opowiadanie Gintasa Iwanickasa, opublikowane swego czasu w Science Fiction (swoją drogą, bardzo mi się spodobało, choć nie odświeżałam go sobie po latach). Stąd „Wilcza godzina” stanowi swego rodzaju ciekawostkę, przybliżającą twórczość naszych północno-wschodnich sąsiadów. Powieści steampunkowych też wydawano u nas mniej niż klasycznego fantasy czy SF. Lektura zapowiadała się zatem interesująco. Niestety, literacki debiut Andriusa Tapinasa okazał się utworem bardzo nierównym.

Przede wszystkim uderza ogromna dysproporcja pomiędzy opisami świata przedstawionego, a relacjonowaniem akcji, czy przedstawianiem bohaterów, zarówno jeśli chodzi o ilość poświęconego miejsca, jak i jakość. Sądzę, że autor kocha swoje rodzinne miasto i dał się ponieść chęci zaprezentowania go w barwnym fantastycznym kostiumie. Alternatywne Wilno jest wolnym, świetnie prosperującym ośrodkiem nauki, przemysłu oraz handlu. Tapinas z pieczołowitością odmalowuje kolejne ulice i dzielnice, stara się tchnąć w opisy życie, oddać atmosferę miejsca i okrasza to wszystko mnóstwem szczegółów. Tych ostatnich jest jednak za dużo i w pewnym momencie przestają być drobiażdżkami uwiarygadniającymi autorską kreację, a zaczynają irytować.

Tapinas ma drażniącą manierę powtarzania informacji. Oto w dzielnicy Zwierzyniec mieszka uczony, do którego dołącza jego przybrana córka. Mężczyznę regularnie odwiedza jego przyjaciel alchemik, natomiast do dziewczyny przybywają zainteresowani nią młodzieńcy. Za każdym razem, gdy tego rodzaju wizyta ma miejsce, autor raczy czytelnika zdaniami w rodzaju „już po chwili Jan Basanowicz mocno ściskał rękę swojego serdecznego przyjaciela, Nikodema Twardowskiego”, „gości przywitał właściciel domu, Nikodem Twardowski”. Wzmianka o pokazie lotniczym za pierwszym razem była miłym smaczkiem, ale po co kilkakrotnie wspominać o tym wydarzeniu w rozwlekłym zdaniu, zawierającym imię i oba nazwiska pilota? Zwłaszcza, że dla rozwoju fabuły nie ma to żadnego znaczenia. O tym, że Miła ma zimne spojrzenie, czytelnik dowiaduje się trzykrotnie. Kiedy jej przybrany ojciec podejrzewa kogoś o niecne zamiary, zwracając się do niego, lub wspominając o tej osobie, uśmiecha się znacząco. Tak natomiast wyglądają zaloty: „raz po raz podnosiła głowę, złapawszy spojrzenie Charlesa, rumieniła się, jednak nie śpieszyła opuścić wzroku. Wyglądało na to, że Charles i Miła grali w grę spojrzeń. I najwyraźniej obojgu się to podobało.” Dialogi również nie są pozbawione słownej waty: „- Czekają nas gorące dni, bracie – powiedział. Michał przytaknął na znak, że dowódca ma całkowitą rację”, „Gdy tylko cię zobaczyłem (…), zrozumiałem, że jesteś mi przeznaczona. Nie wiem, czy podczas takiej burzy byłbym skoczył na ratunek kogoś innego. – Do swojego wyznania sprawnie wplótł wspomnienie bohaterskiego czynu”. Raczej wątpię, by autor zakładał, że jego czytelnicy to idioci, jednak chwilami można to tak odebrać. Litewski redaktor powinien był bezlitośnie okroić „Wilczą godzinę” o jakieś sto pięćdziesiąt stron co najmniej.

Niesprawiedliwe byłoby określenie stylu powieści mianem tragicznego, jednak czasami brzmi infantylnie, nieco topornie, po trosze staroświecko i to nie w pozytywnym znaczeniu tego słowa. „Miła lubiła ładnie się ubierać i mogła sobie na to pozwolić, bowiem jej opiekun, Nikodem Twardowski, był nie tylko dobry dla swojej przybranej córki, ale i niezwykle hojny”, „przestraszeni pomocnicy Salomona zakwiczeli cienkimi głosikami, padli na ziemię i zalali się łzami. Przyjemne nocne przygody obróciły się dla tych dzieci w koszmar”, „serce Nikodema krwawiło, gdy okłamywał swoją przybraną córkę, jednak nie miał innego wyjścia”, „oczy szczurów hipnotyzowały, zlewały się w jedno, w sztucznym świetle istoty te wyglądały niczym nadprzyrodzone stwory. Władcy tuneli, przyciągnięci przez nieznajome odgłosy, przybiegli sprawdzić, któż wtargnął do ich królestwa (…). Całą chmarą [szczury] rzuciły się na swoją ofiarę (….) ciało chłopca przeszył ból, oczy wytrzeszczyły mu się z przerażenia, a z ust wydobył się krzyk”. Z drobnych błędów tłumaczenia wychwyciłam kilka („oświetlone przez słońce promieniowały koparki”, „łączycie koniec z końcem”, „pijaczynów”, „ciężko wzdychnął”, „wzdrygnął się obrzydzony swoim występkiem”).

Wracając zaś do treści książki – rozbudowana ekspozycja uniwersum sprawiła, że akcja „Wilczej godziny” rozwija się wyjątkowo wolno. Z pierwszych stu stron czytelnik dowiaduje się o pewnym morderstwie oraz o tym, że Miła wybiera się do Wilna. Na następnych stu pomału rozwija się śledztwo w sprawie śmierci, dziewczyna z pewnymi perturbacjami dociera na miejsce, a pewien chłopak dokonuje przypadkiem odkrycia w kanałach. Do czasu, kiedy wreszcie zacznie się coś więcej dziać, zapał czytelnika zdąży ostygnąć. Zresztą, relacjonowanie wydarzeń wychodzi Tapinasowi gorzej niż opisywanie miejsc, a końcówka nie jest na tyle spektakularna, by wynagrodzić cierpliwość odbiorcy.

Zastrzeżenia mam też do rozmaitych kwestii związanych z prowadzeniem wątków. Choćby wyżej wspomniane śledztwo. Wygląda ono tak, że do zajmującego się nim legata sami zgłaszają się ludzie, dostarczający mu kluczowych informacji. Dziwnym trafem bohater w ogóle nie sprawdza tropów, które nie okazałyby się pomocne (np. nie przesłuchuje alfonsa). Chłopiec, o którym autor wspomniał, że nie umiał czytać i pisać, a tylko przerysowywał litery z kartki, zobaczywszy potwora, rysuje go na ścianach i opatruje podpisem. Spotkanie z bestią okazało się dla bohatera szokiem, który ponoć o mało nie pozbawił go zmysłów, ale kilka łyczków cud-eliksiru i dzieciak jest chętny raz jeszcze zejść do kanałów w charakterze przewodnika.

Zastrzeżenia budzą też inne drobiazgi, z których część pozwolę sobie wymienić. Po tym, jak obdarzona pewną inteligencją, jednak chwilowo bliska rozładowania zabawka dwukrotnie spadła z półki, uczony stwierdza, że może chciała coś przez to przekazać, a autor kwituje to frazą „był (…) genialnym naukowcem mającym doskonałą intuicję i umiejącym zwracać uwagę na najdrobniejsze szczegóły”. Steampunkowa konwencja aż się prosi o jakieś opisy działania wszystkich tych maszyn, niestety u Tapinasa technologia jest dość mocno „magiczna”. Nie wiadomo na przykład dlaczego zabawki Miły „ładuje się” dotykiem, a urządzenie śledzące, by działać, potrzebuje krwi tropionego. Wybitny naukowiec uzależnił funkcjonowanie swego największego dzieła od małego elementu, który można łatwo zgubić, zamiast dajmy na to zamontować korbkę (sam pomysł z koniecznością nakręcania także mnie nie przekonuje, choć akurat ten motyw jest dość mocno kojarzony ze steampunkowym sztafażem). W jednym z opisów ręka postaci wnika w metalową maszynę. Nie jestem pewna, czy japońska delegacja przybyłaby ubrana w białe kimona (biały jest tam symbolem śmierci), albo czy mówienie o Niemcach jest zasadne, czy nie należałoby konsekwentnie pisać Prusy. W powieści pojawia się też przelotnie Kraków, co stanowiłoby miły akcent, gdyby nie to, że autor jest mocno na bakier z jego topografią [1].

Niestety, skrytykować muszę też postaci. Dawno już nie czytałam książki, której bohaterowie byliby tak wyzuci z wszelkich przejawów osobowości. Autor podzielił wszystkich wedle czarno-białego klucza (może z wyjątkiem jednej postaci dalszego planu). „Ci dobrzy”, zwłaszcza spośród protagonistów, to wcielenie prawości, a „źli” od razu przedstawiani zostają jako potwory, które na dzień dobry mordują staruszki i przeprowadzają eksperymenty na porzuconych dzieciach. Każdego można by scharakteryzować jednym zdaniem, ba, zwykle wystarczyłby samotny przymiotnik. Klisza kliszę pogania – jest genialny naukowiec, dzielny wojak wraz z równie dzielną kompanią, dobrze rokujący młodzieniec, król półświatka o pełnym pogardy spojrzeniu, krzywym uśmiechu i zakończonej hakiem protezie ręki, mały ulicznik. Chwilami aż zastanawiałam się, czy to nie było celowe – ot, taka baśń o innym Wilnie, może odwołanie do dawnej literatury przygodowej. Nawet gdyby tak było, nie sądzę, by były to tradycje, które warto kontynuować. Oczywiście, czytelnicy mający inne zdanie powinni bawić się podczas lektury znacznie lepiej.

Zagorzali fani steampunkowej konwencji w jej wydaniu rozrywkowym, jeżeli tylko nie oczekują pędzącej na łeb na szyję akcji, lubią za to wizje miast epoki pary oddane z dbałością o szczegóły, mogą po „Wilczą godzinę” sięgnąć. Pozostałym czytelnikom trudno mi tę powieść rekomendować. Nie uważam czasu poświęconego na lekturę za zmarnowany, gdyż zaspokoiłam swoją ciekawość, jednak po dalsze tomy raczej nie sięgnę.

[1] Otóż w Krakowie Tapinasa do znajdującego się w Rakowicach portu lotniczego jedzie się przez Nową Hutę. Ponadto, port ów znajduje się w pobliżu kopalń soli, a charakterystycznym elementem pejzażu są szaro-czarne skały. Zatem po kolei. Rakowice (teraz część Krakowa) znajdują się na północny wschód od starego miasta. „Prawdziwa” Nowa Huta, znajdująca się dość daleko na wschód od centrum, została zbudowana po drugiej wojnie światowej. Możemy wprawdzie założyć, że Nowa Huta w alternatywnym Krakowie powstała gdzie indziej, niemniej, kopalnie soli w Wieliczce i Bochni znajdują się na południowy wschód. Z kolei skalne ostańce kojarzą się raczej z Jurą Krakowsko-Częstochowską, położoną na północ i północny-zachód. Są też zwykle białe, lub biało-szare, bo wapienne.

W ojczyźnie autora ukazały się dwa tomy (to chyba całość). W Polsce druga część się już nie ukazała. Nie jest mi z tego powodu jakoś specjalnie żal.