Beatrycze Nowicka Opowiadania

Tlen (recenzja, E)

Wypluwki

Geoff Ryman, wyd. MAG

Beatrycze Nowicka: 3/10

W „Tlenie” Geoffa Rymana można znaleźć nieco ciekawych scen i przemyśleń, jednak mimo to lektura okazała się rozczarowaniem.

Nie każdy może być Ianem McDonaldem – zresztą, samemu autorowi „Chagi” trudno utrzymać poziom, jaki osiągnął w „Rzece bogów”, „Dniach cyberabadu” czy „Domu derwiszy”. Tym, co urzekało w wyżej wspomnianych utworach było bogactwo świata przedstawionego oraz pomysłów. McDonald potrafił sprawić, że egzotyczne kultury i mniej lub bardziej wymyślne technologie nieodległej przyszłości łączyły się w spójną, barwną całość. Zdarzało się nieraz, że pisarz przedkładał malowniczość koncepcji nad jej sensowność z naukowego punktu widzenia, ale potrafił tak przedstawić swoje wizje, że podczas lektury nie kuło to w oczy.

Rymanowi się to nie udało. Choć pomysł wyjściowy – czyli przedstawienie społeczności małej wioski u progu osobliwości jest interesujący, jego realizacja pozostawia sporo do życzenia i to pod wieloma względami.

Autor „Tlenu” zdecydował się osadzić akcję swojej powieści w fikcyjnym kraju leżącym gdzieś w środkowej Azji. Nie wiem, jak odbierają to inni czytelnicy, mogę jedynie napisać, że mnie jego wizja nie przekonała, nie wypadła realistycznie. Opisy są skąpe, przez co trudno wyobrazić sobie miejsce akcji. Wiele kwestii budzi poważne wątpliwości – już pierwsze zdania wywołują konfuzję – „Mae była ekspertem modowym w swej wiosce”. Nie dość, że nazwa szumna, to jeszcze z dalszych rozdziałów wynika, że zajęcie to stanowi dla bohaterki istotne źródło dochodu. W położonej gdzieś w górach, dziesiątki kilometrów od innej miejscowości wioseczce, w której podobno znajdują się trzydzieści trzy domy (inna sprawa, że w innym miejscu autor wspomina, że na lokalnym święcie pojawia się czterysta osób… podczas gdy z przedstawienia kolejnych rodzin mieszkańców nie wynika, by każdy budynek zamieszkiwało średnio po kilkunastu). W dalszych rozdziałach bohaterka myśli o własnym biznesie, przeprowadza ankiety dotyczące mody i okazuje się, że ma konkurencję. Nie twierdzę oczywiście, że mieszkańcy małej wsi w biednym kraju nie pragną ładnie wyglądać, choćby od święta, wydaje mi się jednak, że na co dzień mają większe zmartwienia na głowie niż to, co się nosi w Paryżu, a co w Tokio.

Owszem, zdarza się, że życie pisze najdziwniejsze scenariusze, i nie jest całkiem nieprawdopodobne, że ktoś z tak niegościnnego dla rozwoju przedsiębiorczości obszaru zdoła się wzbogacić – zwłaszcza, wykorzystując możliwość sprzedaży przez Internet. W wykonaniu Rymana historia Mae nie brzmi jednak wiarygodnie. Wątpliwości można też mieć odnośnie zachowania mieszkańców wsi – np. pewien romans był utrzymywany w sekrecie dosyć długo, jak na miejsce gdzie wszyscy nieustannie patrzą sobie na ręce. Jakim cudem taka mała, zamknięta społeczność pod koniec okazuje się otwarta i pełna tolerancji? Do tego dochodzą takie drobiazgi, jak to, że mąż Mae ma na imię Joe. Tłumacz zresztą dokłada swoje, gdyż zamiast przetłumaczyć pewne nazwy, zostawia je po angielsku, co brzmi jeszcze bardziej kuriozalnie (Upper Street, Lower Street, Green Valley, Red Mountain) [1]. Przy okazji kwestii związanych z polskim wydaniem wspomnę też, że zdumiała mnie bardzo duża liczba literówek w tekście.

Nie wiem, jak Ryman przygotowywał się do pisania „Tlenu”, efekt końcowy nie sprawia jednak wrażenia, jakby realia środkowej Azji stały się mu bliskie, albo żeby zgłębił zasady funkcjonowania małych, zamkniętych społeczności. „Tlenowi” brakuje „osadzenia”, namacalności, którą uważam za potrzebną w opowieści o tym, jak ludzie z nazwijmy to rubieży muszą radzić sobie z postępem technologicznym.

Blado wypada też warstwa „techniczna”. Autor nie kusi się, by jasno i przystępnie wyjaśnić czym jest tytułowy Tlen i jak działa. Miesza motywy, nazwijmy to SF, na uniwersalną sieć, łączącą bezprzewodowo umysły (przy okazji – jak to możliwe, by przeprowadzono test czegoś, co niejako „włamuje” się ludziom do mózgów bez jakiegokolwiek referendum, a także, by po komplikacjach związanych z próbą, nie pojawili się zagorzali przeciwnicy tak inwazyjnej technologii) z wątkami metafizycznymi, wręcz religijnymi. I znów – nie uważam, że nie powinno się tak robić, ale że należy to robić z wdziękiem i błyskotliwie. A tutaj, ani interpretacja naukowa (lekcji z fizyki i biologii autor nie odrobił wcale), ani filozoficzna nie wybrzmiewają odpowiednio i znów pojawia się problem spójności koncepcji. Wydźwięk całości wydaje mi się naiwny – pojawiają się komplikacje, jednak Tlen jest przedstawiany jako technologia, która uczyni raj na Ziemi. Niby dlaczego, skoro ludzie wciąż będą potrzebowali wody, jedzenia i schronienia?

Z notki na tylnej okładce można wyczytać, że „Mae Chung to chyba najpełniej kobieca bohaterka współczesnej fantastyki naukowej”. Ciekawe, kto jest autorem tego zdania. Jeśli mężczyzna, to można się tylko przerazić, jak widzą nas przedstawiciele płci przeciwnej. Jeśli zaś kobieta, tym dziwniej. W pierwszym rozdziale Mae Chung zaprezentowana zostaje jako osoba uczestnicząca w wioskowych intrygach (które zresztą opisywane są nader rozwlekle), potem zaś autor robi z niej jakąś dziwaczną świętą – kobieta troszczy się o dobro wioski, wielkodusznie przebacza i pomaga ludziom, którzy ją skrzywdzili, niesie już nawet nie kaganek oświaty, a wręcz pochodnię cywilizacji.

Fabuła najpierw rozwija się powoli. Potem jednak, gdy życie Mae bardzo się komplikuje, autor kilka kolejnych miesięcy przedstawia za pomocą maili pisanych przez różnych bohaterów. Same wiadomości wypadły nieźle jako stylizacja, ale ten przeskok wygląda tak, jakby Rymanowi znudziło się prowadzenie akcji, albo nie miał pojęcia jak wykaraskać bohaterkę z kłopotów i wolał przedstawić ją w chwili, gdy już udało jej się wyjść z kryzysu.

Najniesmaczniejsze pozostawiłam sobie jednak na koniec. Mam swoją listę najbardziej kuriozalnych i chybionych pomysłów fantastycznych. Dzięki lekturze „Tlenu” lista owa wzbogaciła się o kolejną pozycję, do tego miejsce pierwsze w postaci zesłanego przez Boginię Kastracji snu zakończonego sceną rozsadzania kajdan pęczniejącym penisem zostało poważnie zagrożone. Ryman niewątpliwie chciał być oryginalny i być może mu się udało, a to dlatego, że rzecz jest skrajnie głupia. Jego pomysł łączy w sobie to co „najlepsze”, z osławionych listów do „Bravo” z pytaniami dotyczącymi seksu, artykulików z wydawanego niegdyś czasopisma „Skandale” (był to brukowiec marnego sortu pełen tekstów typu „znaleziono delfina z ludzkimi rękami”, „pani X wyprawiła sobie skórę nieboszczyka męża i trzyma w salonie”), oraz niesmacznego dowcipu o pochodzeniu maku w zębach. Kompletny bezsens, który może jeszcze od biedy miałby rację bytu w jakimś utworze New Weird, co jednak nie zmienia faktu, że z perspektywy czysto estetycznej jest to rzecz żenująco nieudana. Do tego ów pomysł wydaje się niepotrzebny dla rozwoju fabuły, a tylko ciągnie w dół. To zdaje się miało być symboliczne, lecz wyszło koszmarnie. Tutaj nie chciałam zdradzać szczegółów, ale jeśli ktoś jest ciekaw, może zerknąć do przypisu [2].

Nie rozumiem, dlaczego „Tlen” zdobył branżowe nagrody. Zdarzają się w nim sceny i dialogi, które wypadają przekonująco, a sam pomysł na pokazanie walki tradycji z nowoczesnością, choć nie oryginalny, nie jest też niewarty poruszania, zwłaszcza w obecnych czasach. Jednak ogólne wrażenie niespójności, nierówności oraz ten nieszczęsny pomysł sprawiają, że powieść rozczarowuje pomimo ambitnych założeń. Zwłaszcza, jak na kolejną pozycję z „Uczty Wyobraźni”.

[1] Nie rozumiem też, czemu używa słowa „farmer”, „farma” zamiast „rolnik”, „gospodarstwo”. Słowo farma kojarzy mi się z wielkimi gospodarstwami np. w środkowych stanach Ameryki Północnej.

[2] Chodzi mi o kwestię ciąży. Otóż Mae uprawia seks z sąsiadem (dodajmy, bo zostało to wyraźnie zaznaczone w pierwszy dzień okresu, choć w porównaniu z tym, o czym napiszę później, ta akurat sprawa staje się jedynie pomniejszą porażką), najpierw zwykły potem oralny. I oto od tego seksu oralnego zachodzi w ciążę, która rozwija się jej… w żołądku. Bo, jak argumentują spotkani przez nią bohaterowie-lekarze, ciąża może rozwinąć się w każdym miejscu. Przez dalsze rozdziały Ryman regularnie raczy czytelnika opisami tego, jak to bohaterce robi się niedobrze i martwi się, że zwymiotuje dziecko oraz temu podobnych. Okazuje się zresztą, że jakiś sposobem żołądek Mae zaczyna wytwarzać tyle kwasu, że jej wymiociny przeżerają się przez skórę tego, na kogo akurat bohaterka sobie, że tak to ujmę, chlapnie, gdy gorzej się poczuje. Ale to nic, matce to nie przeszkadza zbytnio, płód rośnie. Ci, którzy dowiadują się o sprawie, okazują współczucie i zrozumienie. Na samiuśkim końcu synek wydostaje się przez gardło, w atmosferze ogólnego świętowania spowodowanego podłączeniem Tlenu. Rodzi się jako kaleki strzępek, jednak matka się cieszy, że mimo to będzie miał piękne życie, bo będzie sobie mógł ściągać jakie tylko zechce pliki.