Beatrycze Nowicka Opowiadania

Sztylet ślubny (recenzja, E)

Powariowała od nadmiaru chłopów

Aleksandra Ruda, wyd. Papierowy Księżyc

Drugi tom trylogii „Sztylet rodowy”

Beatrycze Nowicka: 4/10

Pierwszy tom cyklu Aleksandry Rudej oryginalny nie był, ale oferował przyjemną rozrywkę. Części drugiej pt. „Sztylet ślubny” niestety nikomu polecić nie mogę.

Fantastykę zza wschodniej granicy wydawano już wcześniej, ostatnimi laty do wzrostu jej popularności przyczyniły się wznawiane oraz premierowe przekłady książek Olgi Gromyko. Można je uznać za reprezentantki, a może i inicjatorki określonej mody – pisanego przez kobiety lekkiego, humorystycznego fantasy, osadzonego w najbardziej tradycyjnym ze sztafaży, a opowiadającego o gromadce mniej lub bardziej dobranych postaci, wspólnie pokonujących przeciwności losu. Trudno byłoby tam wskazać jakieś nowatorskie elementy (nieraz już pisałam o powtarzających się motywach, scenach, czy rozwiązaniach fabularnych), jednak przyjemnie czyta się przekomarzania bohaterów oraz ich sarkastyczne komentarze, od czasu do czasu przeplecione nastrojowym opisem. Przyznam, że lubię w tych powieściach ich ciepły i pokrzepiający ton, wizję grupki wiernych przyjaciół. „Sztylet rodowy” wpisywał się w ten nurt, więc po tomie drugim spodziewałam się kontynuacji.

Tymczasem Aleksandra Ruda zdecydowała się częściowo porzucić tę konwencję. Co można by poczytać za zaletę, gdyby nie to, że „Sztylet ślubny” z ubitego i wypróbowanego traktu przygodowego fantasy zbacza na drogę koślawego romansu. Wydarzenia z części pierwszej pozwalały mieć nadzieję, że fabuła się rozwinie. To prawda, że u Gromyko, czy w niedawno wydanym „Ciężko być najmłodszym”, relacje pomiędzy postaciami dominowały nad szerzej zakrojoną intrygą, jednak w „Sztylecie ślubnym” została ona zupełnie zepchnięta na margines. Gdzieś przy okazji, z wypowiedzi postaci (zwykle drugo- i trzecioplanowych) dowiadujemy się, że w kraju wybuchły niepokoje, może nawet wojna domowa, ościenne państwa planują wykorzystać słabość ojczyzny Mili, a ktoś usiłuje wywołać wojnę z ziemiami pomroki [1]. Niewiele z tego jednak wynika, ponieważ na plan pierwszy wysuwają się rozważania głównej bohaterki, a zarazem narratorki, na temat puszystości włosów jej potencjalnych wybranków (to nie żart, taki fragment naprawdę się znalazł), tego, który jak całuje, z jakim zwierzęciem jej się kojarzy, i temu podobne. Liczba kręcących się dookoła protagonistki mężczyzn z rozmaitych powodów zainteresowanych ożenkiem z nią wzrosła w tym tomie do czterech (właściwie po zastanowieniu należałoby napisać pięciu, jednak piąty pojawił się jedynie na mgnienie; warto też wspomnieć o elfie, który nie jest może zakochany, ale zawsze gotów jest służyć bohaterce pomocą; nie zapominajmy również o pojawiającym się przelotnie w części pierwszej przyjacielu Mili z dzieciństwa), więc dziewczyna ma o czym rozmyślać. Aleksandra Ruda tak bardzo starała się zawikłać owe relacje, że osiągnęła poziom kojarzący się przede wszystkim z paradokumentalnymi programami w stylu „Dlaczego ja?” Innymi słowy, bywa to tak głupie i naciągane, że aż przykro czytać.

Tu pozwolę sobie na dygresję dotyczącą kreacji postaci. Jeśli autorom nie udają się bohaterki, to zwykle dlatego, że są za płytkie. Czasem popadają w groteskę, czasami też okazują się mężczyznami w spódnicach. Grzechy autorek pozostają pod tym względem o wiele większe, ponieważ obdarzają swoje protagonistki przemyśleniami i rozterkami, tyle że owe dylematy i rozważania okazują się tak idiotyczne, że aż chce się rwać włosy z głowy. Czy jest coś gorszego od Mary Sue? Owszem, jest – to bohaterka, co do której bezgranicznej cudowności jest przekonana jej autorka, niestety nie umie ona sprawić, by czytelnik to przekonanie podzielił. Jeszcze inna myśl nasunęła mi się podczas lektury: otóż bohaterowie wykreowani przez mężczyzn na potrzeby leczenia ich kompleksów są postaciami aktywnymi i zdecydowanymi. Działają, osiągają sukcesy, zyskują moc, zdobywają to, czego pragnęli, zwyciężają wrogów oraz własne słabości. Tymczasem typowa „bohaterka kompensacyjna” zostaje przez autorkę już na wstępie obdarowana wszelkimi przymiotami w rodzaju pozycji, urody, mocy magicznej itp. Jeśli je wykorzysta z sukcesem, to właściwie przez przypadek, ponieważ przez większą część powieści lub cyklu miota się ona, usiłując podjąć najważniejszą decyzję w swoim życiu, czyli z kim się związać. Wydawało się, że Mila Kotowienko taką postacią nie jest. Polubiłam ją ze względu na odwagę, zaradność, rozsądek i wrażliwość. Niestety, w tomie drugim bohaterka właściwie staje się inną osobą – zdeterminowana, sympatyczna dziewczyna przedzierzga się w idiotkę rodem z internetowych memów dotyczących kobiet. Smutna refleksja mnie naszła, że choć stereotypy są krzywdzące, znikąd się nie biorą. Tylko szkoda, że same kobiety przykładają rękę (a w tym przypadku pióro) do szerzenia przekonania, że „baby to są durne”. A potem lament się podnosi, jak to mężczyźni nas nie doceniają, mają pogardliwy stosunek, podczas gdy Maria Skłodowska-Curie…

W „Sztylecie ślubnym” mnóstwo miejsca zostaje spożytkowane na dywagacje, za kogo warto by wyjść. Właściwie trudno tu odmówić (stwierdzam to ze smutkiem) pewnego realizmu psychologicznego, kojarzącego się z toczonymi w damskim gronie niekończącymi się plotkami i dyskusjami spod znaku „co ona w nim widzi?”. Z całej gromadki mężczyzn bohaterka wybiera drugiego od końca listy uszeregowanej pod względem nadawania się na stałego partnera. Pierwszy od końca jest ten, którego – jak się dowiadujemy z retrospekcji – wybrała już wcześniej. W pewnym momencie protagonistka stwierdza „pragnęłam być kruchą, słabą kobietką, którą kochano by tak po prostu (…). Żeby choć jeden mężczyzna patrzył na mnie z czułością, opiekował się, strzegł przed życiowymi niedolami”. Tylko, że gdy akurat taki mężczyzna się jej trafia, jego uczucie, przynajmniej na razie, nie zostaje odwzajemnione. Słusznie już wieki temu zauważył Szekspir, że „kobiety gardzą tymi, którzy ich kochają i kochają tych, którzy nimi gardzą”. Lojalny i oddany towarzysz jest bowiem traktowany jako sposób na rozwiązanie problemów, w które bohaterka się pakuje, podczas gdy bohater otwarcie twierdzący, że zależy mu na majątku rodziny Mili staje się obiektem starań z jej strony, objawiających się między innymi w rozbieraniu się przed nim oraz dopytywaniu się, czy może jednak kocha.

Stronami ciągną się racjonalizacje – jeden jest wprawdzie cudowny, ale „nie dane jest jej z nim być” (bohaterka posiada, jak się okazuje, potężną magiczną moc, majątek i pozycję, już raz zresztą pozwolono jej na menzalians, więc kto, jeśli nie ona, miałby móc wybrać sobie mężczyznę, jakiego zapragnie?), inny jest „przenikliwy i zbyt mądry”. Pojawiają się długie akapity o rodowych ziemiach bohaterki, które wymagają (w pierwszym tomie ani słowa nie było o tym, żeby się nimi przejmowała) odpowiedniego zarządcy. A jaki finał tych dywagacji: „bez wahania powierzę [panu X] (…) nie tylko siebie, ale i [mój majątek] (…) moje ciało (…) już dokonało ostatecznego wyboru”. Drodzy czytelnicy tej recenzji, jeśli ktoś wam kiedyś zarzuci złośliwie, czym to mężczyźni myślą zamiast mózgiem, możecie w ramach riposty zacytować ten fragment na dowód, że kobiety nie są wcale lepsze. Sytuację ratuje nieco Daezael, który jako jedyny bez ogródek wytyka bohaterce niedorzeczności jej postępowania i myślenia.

Poza wyżej wspomnianymi zawirowaniami romansowymi Mila zmienia się też w innych aspektach. Wcześniej gorąco sprzeciwiała się traktowaniu z wyższością gorzej urodzonych. Teraz okazuje się, że orędowniczką szacunku dla ludu była tylko dopóki sama podawała się za przedstawicielkę warstw niższych. Zwykle też dziewczyna troszczyła się o swoich towarzyszy. W „Sztylecie ślubnym” na krótką chwilę pojawia się grupka postaci, wprawdzie trzecioplanowych, jednak w teorii powinni być oni dla bohaterki o tyle ważni, że znała ich od dzieciństwa. I cóż czytamy: „szczerze mówiąc, zupełnie mnie nie martwił los moich strażników (…) mogli się bronić, a ja musiałam zachować życie.” Wreszcie, oczekiwanie pocieszania i porad sercowych od kogoś, komu się niedawno dało kosza, wydaje mi się oznaką małostkowości i braku honoru. Również dwie inne postaci zmieniają się i wyłamują ze schematu członków wiernej drużyny. Jednak scen z ich udziałem nie jest zbyt wiele, gdyż prym wiedzie wielokąt miłosny – wyjąwszy Milę, ci jego przedstawiciele, których czytelnik poznał w tomie pierwszym, raczej nie zaskakują [2].

Poza miłosnymi zawirowaniami coś się w książce dzieje, jednak zwykle owo coś polega na tym, że bohaterowie jadą drogą albo zatrzymują się gdzieś, ktoś na nich napada, a na końcu Mila używa magii i traci przytomność. Raz ma miejsce oblężenie zamku… które jednak wcale nie zostaje opisane. W zamian autorka „raduje” czytelnika sceną, gdzie jej bohaterka spada z drzewa prosto w ramiona kolejnego potencjalnego narzeczonego [3], a niedługo potem raczy odbiorcę refleksją na temat jazdy konnej: „to niezapomniane uczucie podczas galopu (…) kiedy wiatr uderza w twarz i wydaje się, że na tym świecie nie ma nikogo oprócz mnie, konia i otaczającej nas natury!” Wszystko pięknie, tylko czy ten fragment jest na miejscu w sytuacji, w której Mila pędzi na odsiecz towarzyszom, walczącym w toczącej się nieopodal bitwie? Styl, jak to niestety często bywa w przypadku powieści pisanych przez kobiety, pikuje na łeb na szyję, gdy przychodzi do scen okołomiłosnych: „cała oddałam się temu pocałunkowi, płynąc na fali żarliwej miłości [Y]”, „to była burza emocji, przeżyć, uczuć i pragnień (…). Przypominało zamieć (…) ból od lodowatego powietrza, gorycz tającego śniegu (…) uwielbienie i drżenie przed śmiercionośnym pięknem (…). Pocałunek stał się tak delikatny, tak czuły, jak wiosenne słońce, tak ciepły jak puchowa kołdra i tak przyjemny jak ulubione marzenie (…). Sięgnęłam ku [X] całą swoją żeńską istotą rozbudzoną jego pieszczotami (…). Czas się zatrzymał (…) nieskończenie głębokie, zmysłowe, namiętne oczy pojmały moje spojrzenie i już nie puściły (…). Świat zakołysał się (…) a moja dusza uleciała w niebo niczym ptak wypuszczony z klatki.”

Podsumowując – czytelnikom zdecydowanie odradzam, chyba że mają negatywną opinię o kobietach i szukają jej potwierdzenia. Czytelniczki, które zdążyły polubić cykl, pewnie i tak już tom drugi przeczytały. Jeśli jednak ktoś zastanawia się, czy w ogóle warto po serię sięgać – radziłabym się namyślić, chyba, że ktoś gustuje w średnio składnych romansach.

[1] Motyw intrygi mającej na celu wywołanie konfliktu pomiędzy ościennymi państwami uważam za dość nudny, jako że pojawiał się i u Gromyko (i to więcej niż raz, o ile dobrze pomnę) oraz w powieści Basztowej i Iwanowej.

[2] Wyjąwszy może dość naciągany ostatni zwrot fabularny – bardziej prawdopodobne wydaje mi się jednak, że opisane wydarzenie było wynikiem knowań wrogów, mrocznych zaklęć etc. Choć zważywszy na dokonane przez autorkę wybory, trudno przewidzieć, do czego to wszystkiego zmierza.

[3] I to w dodatku jadącego konno – próba wyobrażenia sobie jak mogłoby to wyglądać w ujęciu realistycznym okazała się nader komiczna.

Trzeci tom nie został wydany w Polsce w formie papierowej, choć na sieci można znaleźć fanowskie tłumaczenie. Jako że w części drugiej Ciemnota Koł (znaczy – Jasnota Hak, bo tak naprawdę nazywa się Mila) wkurzyła mnie niepomiernie swoją głupotą, nie mam na razie ochoty czytać o głupoty tej postępie dalszym.