Tae ekkejr! (minirecenzja, E)
Eleonora Ratkiewicz, wyd. Fabryka Słów
Pierwszy tom dylogii „Najliss”
Beatrycze Nowicka: 3,5/10
Lektura „Tae ekkejr!” miała stanowić odskocznię od bardziej ambitnej fantasy oraz sposób na uprzyjemnienie sobie dojazdów do pracy. Po powieści Eleonory Ratkiewicz nie spodziewałam się zatem cudów, nowatorstwa, tudzież estetycznych wzruszeń. Liczyłam jedynie na w miarę zgrabnie poprowadzony wątek rodzącej się przyjaźni pomiędzy człowiekiem i elfem. Niestety, przyszło mi się rozczarować.
Tym, za co cenię słowiańską fantasy rozrywkową jest gawędziarski styl i specyficzny humor. Ratkiewicz brakuje jednak swady, z jaką snuły swoje historie Gromyko czy Komarowa. Dodać też należy, że obie wyżej wymienione autorki umiały przy okazji nakreślić świat przedstawiony tak, by miał on klimat – jeśli w „Wiernych wrogach” bohaterowie wędrowali zimą po bezdrożach, to Gromyko wiele wysiłku wkładała w to, by czytelnik poczuł tę zimę. U Ratkiewicz przez większą część powieści protagoniści przemierzają góry, ale nie robią one żadnego wrażenia. Co więcej, dopiero gdzieś w połowie tekstu zorientowałam się, jaka jest pora roku.
Kolejnym minusem są idiotyczne pomysły: hobby głównego szwarccharakteru jest żonglowanie mieczami dwuręcznymi, dzielny książę Lermett wsławił się w turnieju zrzuciwszy przeciwnika z konia za pomocą rzuconej kopii, jego elfi towarzysz zaś zdołał wystrzelić ze swojego łuku pięć strzał naraz i to tak, że trafiły one i zabiły na miejscu pięciu opryszków. Z innych kwiatków wymienię wysłanie następcy tronu z ważnym poselstwem zupełnie samotnie przez niebezpieczne góry oraz to, że główny zły zwlekał ze swym mrocznym planem… do czasu aż ze starości zdechł ulubiony pies króla, argumentując to tym, że zwierzę mogło wywęszyć spisek. Serio.
Ratkiewicz nie wysiliła się także konstruując bohaterów – zły spiskowiec od razu przedstawiony został jako wredny i niegodziwy typ. W powieści występują też jego zupełnie bezbarwni pomagierzy, a reszta to niemal sami dobrzy ludzie. Zdecydowanie wolę bardziej realistycznych chłopów z „Wiernych wrogów” od szlachetnych wieśniaków Ratkiewicz. Jeśli zaś chodzi o głównych bohaterów – autorka popełniła klasyczny błąd, powtarzając, jaki to książę jest niebywale uzdolniony tudzież biegły we wszystkim, za co się bierze, i jednocześnie opisując sceny w rodzaju tej, gdzie wykopawszy spod lawiny pokiereszowanego elfa, Lermett dość długo wykonywał czynności mające tamtemu pomóc, nie sprawdziwszy czy ofiara żyje (jak się okazuje, książę wolał tego nie wiedzieć, gdyż nie mógł się pogodzić z myślą, że obcy mu elf umarł). Wiele zostało także napisane o dyplomatycznych zdolnościach młodzieńca, czego jednak nie było specjalnie widać po tym, jak się zachowywał.
Elfy w wydaniu Ratkiewicz są generalnie niezrównoważone psychicznie, a młody Enneari to zaiste emo jakich mało. Ponad setka na karku, a postać zachowuje się jak rozwydrzony dzieciak. Sama zaś relacja pomiędzy bohaterami stopniem egzaltacji i sztuczności przypomina brazylijską telenowelę. Ogólnie zresztą reakcje emocjonalne postaci bywają dziwne – raz autorka wspomina, jak to straszliwie wstrząsnął nimi widok nadpalonej chaty i pobitej staruszki, innym razem zaś żartują sobie wioząc dogorywające ofiary mrocznej magii. Kuriozalną postacią wydaje się król elfów, zaś cała jego historia jest niezamierzenie komiczna. Na plus można policzyć wzmianki na temat elfickiego języka, może też to, że „Tae ekkejr!” czyta się szybko. Poza tym jednak, prościutka fabuła, świat pozbawiony nawet odrobiny oryginalności, nijaki styl i przede wszystkim nieprzekonujący bohaterowie sprawiają, że powieść Ratkiewicz zdecydowanie nie jest warta polecenia.
–
Cała dylogia ukazała się w Polsce, nawet wypożyczyłam sobie z biblioteki oba tomy naraz. Doszłam jednak do wniosku, że szkoda mojego czasu na część drugą.