Zima mej duszy (recenzja, E)
Raz gdy chciałem być Sapkowskim
Marcin Pągowski, wyd. Fabryka Słów
Beatrycze Nowicka: 4/10
Jak pokazuje „Zima mej duszy”, debiutancki zbiór opowiadań Marcina Pągowskiego, w miarę sprawny styl nie wystarczy, by pisać udaną fantastykę rozrywkową.
Chciałoby się dodać – „trzeba czegoś więcej”. Na początek przydałby się ciekawy, charyzmatyczny bohater oraz chociaż cień czegoś oryginalnego, cokolwiek, co nadałoby twórczości danego autora charakterystyczny rys, odróżniający ją od setek podobnych pozycji. Marcin Pągowski miał nawet niezły pomysł na tożsamość swojego protagonisty, ale zmarnował potencjał nieumiejętną kreacją postaci, a także dojmującym brakiem oryginalności. Już pierwsza scena nie zapowiada cudów – oto do położonej gdzieś na szlaku karczmy przybywa tajemniczy, odziany w czerń wojownik imieniem Hedaard, wraz ze swoją towarzyszką złodziejką. Dalej, niestety, nie jest lepiej.
O tym, jak bardzo Andrzej Sapkowski wpłynął na polską fantasy, zapewne można by napisać niejedną pracę magisterską, ba, może nawet doktorską. Dziś przedstawiciele pokolenia, które dorastało w latach, kiedy ukazywały się kolejne tomy wiedźmińskiego cyklu, sami zaczęli pisać i nierzadko w ich utworach wyraźnie odciska się zarówno styl, światopogląd, jak i koncepcja bohaterów rodem z powieści i opowiadań o Białym Wilku. Marcin Pągowski jest jednym z takich autorów – niestety w jego przypadku stężenie myśli własnej jest druzgocąco niskie.
W opowiadaniach o Hedaardzie pojawiają się zatem: czarnowłosa czarodziejka „iście ekstraordynaryjnej urody”, tajemnicza kobieta z pierścieniem w kształcie węża połykającego własny ogon (takie pierścienie nosiły też Aes Sedai u Jordana), śmierć, co to zawsze chodzi za bohaterem krok w krok i jest po to, by trzymać za rękę, kwestia ceny, strzyga, upiory przywodzące na myśl Dziki Gon oraz seks w balii. Aż dziw, że Hedaardowi nie zdarza się odbijać bełtów mieczem. W ramach wprowadzania różnic względem własnych inspiracji, pojawia się święto Saamhayne oraz bóg Mor. Jeśli już przy Morze jesteśmy – pierwszy tekst nieodparcie kojarzy mi się ze światem Warhammera. Jako że Sapkowski to zdecydowanie za mało, w trzecim z opowiadań Hedaard jest… inkwizytorem. Widać Piekara też znajduje się na liście ulubionych autorów Pągowskiego. Z cyklem o Mordimerze „Zimę mej duszy” łączą także niektóre pomysły na religię – głównie to, że nie doszło do poświęcenia się mesjasza w imię ludzkości, a wersja nauczana przez duchownych nie ma wiele wspólnego z prawdą.
Język, a zwłaszcza sposób stylizacji nieodparcie kojarzy się z przygodami Geralta. Tyle, że do stylu Sapkowskiego autorowi „Zimy mej duszy” daleko. Podobnie dialogi – w zamierzeniu pełne błyskotliwych ripost – wypadają raczej drętwo.
Bohaterowie także nie ratują całości. Główna postać nie wzbudza zainteresowania, pomimo licznych wysiłków autora, by uczynić ją kimś niezywkłym. Jest więc Hedaard mistrzem szermierki, znawcą strategii, wielbicielem historii, dociekliwym śledczym oraz uzdolnionym malarzem. Poza tym jest też praktycznie nieśmiertelny, rozmawia z bogami jak równy z równym i od niechcenia wręcz łamie niewieście serca. Zasadniczo jednak przez większość czasu, protagonista Pągowskiego to, proszę wybaczyć dosadne słowa – zwykły cham, buc, prostak i rzeźnik. Jak na kogoś żyjącego przez stulecia, Hedaard jest boleśnie płytki. Gdybyż był on prostym zbirem, jak choćby Twardokęsek u początków swej drogi z Szarką – średnio udany pomysł na głównego i niemal jedynego bohatera, ale przynajmniej spójny. Ale nie, Pągowski od czasu do czasu usiłuje pogłębiać swojego protagonistę i przydawać mu tragizmu, wciskając w jego usta słowa o tym, jak to sprowadza nieszczęście i śmierć na swoich towarzyszy, w jego sercu hula zima, ciąży nad nim klątwa etc. plus każe mu przejawiać wyżej wspomniane artystyczne zainteresowania. W efekcie powstała postać będąca zlepkiem niepasujących do siebie cech. Pozostali bohaterowie przewijają się raczej w tle i nie są zbyt przekonujący. Pewien potencjał miała Küka, niestety nie został on rozwinięty.
Zbiorek zawiera trzy opowiadania – „Zima mej duszy”, „Audovera” oraz „Cena ułudy”. „Zima mej duszy” to prawie stuczterdziestostronicowy tekst w czasie którego… wszyscy bohaterowie siedzą w karczmie. W zamyśle miało to być opowiadanie o wielkich namiętnościach, coś na kształt „Okruchu lodu” chyba, tylko że w owe wielkie uczucia czytelnikowi trudno uwierzyć. Oto Hedaard z młodziutką kochanką u boku przybywa do gospody, ponieważ pragnie… odzyskać względy prowadzącej ów zajazd kobiety, z którą kiedyś łączył go gorący romans. Wprawdzie wydaje mi się, że w rzeczywistym świecie jakiś mężczyzna mógłby wpaść na podobnie głupi pomysł, jednak potrzebny byłby autor z większym talentem, by na stronach książki wypadło to przekonująco. Do karczmy przybywają także dwie inne kobiety, a każda chce czegoś od Hedaarda. Dalej następuje seria dialogów, zarówno pomiędzy wyżej wzmiankowanymi osobami, jak i kupcami rozprawiającymi o nadchodzącej wojnie. Naraz okazuje się, że dwie bohaterki są na zabój zakochane długowłosym wojowniku (w sumie to nie bardzo wiadomo, dlaczego), z czego wynikają komplikacje. Następnie Hedaard kolejny raz wykazuje się brakiem pomyślunku, poznaje własną tożsamość (wcześniej miał amnezję, biedaczek) po czym… w gospodzie odprawiane są Dziady. W ich trakcie miejscowy guślarz wygłasza wersety wzorowane na dramacie Mickiewicza, pojawia się także dziewczę z naręczem badylków imieniem Adelina oraz inne zjawy, zaś główny bohater ucina sobie pogawędkę z bogami. Na koniec pozostaje tragiczny finał historii miłosnej. To znaczy, byłby on tragiczny, gdyby autorowi udało się wiarygodnie nakreślić więź pomiędzy postaciami.
Myli się ten, kto sądzi, że kolejny tekst – „Audoverę” łączy z opowiadaniem pierwszym coś więcej, niż osoba Hedaarda. Pojawiający się w „Zimie…” wątek najazdu wyznawców Proroka, czy zamierzeń bogów względem głównego bohatera nie znajduje rozwinięcia. W zamian, ten dość krótki utwór skupia się przede wszystkim na mocno nijakim opisie pewnej kampanii wojennej.
Podobnie „Cena ułudy” opowiada historię dziejącą się w innym czasie i miejscu, w którym to Hedaard wstąpił w szeregi inkwizycji. Opowiadanie zaczyna się, gdy główny bohater odziany w pończochy i koszulę z koronkowymi mankietami, a przy tym nie rozstający się z ciężkim mieczem dwuręcznym, wysiada z powozu i udaje się do gospody, gdzie zaczepiają go tamtejsi pijaczkowie (swoją drogą, dziwne trochę, że inkwizytor podróżuje samotnie). Niedługo później Hedaard własnoręcznie szlachtuje wyżej wzmiankowany nieprzychylny element lokalny i udaje się w dalszą drogę do zapadłej wsi na krańcu świata, gdzie ma przeprowadzić śledztwo. Polecony mu przewodnik – młody chłopak – zdaje się pałać do głównego bohatera nadmierną sympatią, zważywszy na to, iż jego nowy zleceniodawca przed chwilą z zimną krwią wypatroszył i porąbał na kawałki kilku ludzi. Niedługo później inkwizytor dociera na miejsce, gdzie natychmiast trafia w ramiona młodej dziewczyny. Istotnym problemem owego dziewczęcia jest to, iż jej rodziny nie stać na posag dla niej. Tylko czemu podczas lokalnego święta nowa kochanka bohatera występuje odziana w suknię wyszywaną perłami i srebrem? Podobnych nielogiczności pojawia się więcej, np. ktoś nie wie, że jego krewny jest zamieszany w zbrodnię, ale zna miejsce ukrycia łupu zdobytego w jej wyniku. Napisano, że Hedaard opuszczając w pośpiechu młyn zabrał ze sobą księgę, po czym nagle okazuje się, że zdołał również wynieść skrzynię ze skarbem (który zresztą nagle urasta do ogromnych rozmiarów). Podczas istnego oberwania chmury wybucha pożar. Pewna trzecioplanowa postać znienacka pała chęcią zamordowania członka własnej rodziny. Mówiąc krótko – tego rodzaju kwestie dodatkowo szkodzą opowiadaniu.
Zbiorek zamyka „Appendix” – kilkanaście stron zawierających fragmenty stylizowane na cytaty z kronik i zapisków ze stworzonego przez Pągowskiego uniwersum. Byłoby to sensownym pomysłem, gdyby nie to, że z opowiadaniami koresponduje w stopniu znikomym, a obrazu świata jakoś szczególnie nie dopełnia, z tego względu, że w pozostałych tekstach jest on mało wyrazisty, a z kolei owych dodatków jest za mało, by stwarzały pewien klimat.
Sięgając po „Zimę mej duszy” nie miałam wygórowanych oczekiwań – spodziewałam się lekkiej, łatwej i przyjemnej lektury na jedno popołudnie. Niestety, okazało się, że nawet w tej kategorii debiut Pągowskiego wypadł blado. Poza ładną okładką – no i może znośnym stylem – zbiorek ma niewiele do zaoferowania.
–
PS. Po latach do listy dorzucić mogę także inspiracje twórczością Karla Wagnera.