Rezydent wieży I i II (recenzja, E)
Szału nie ma
Andrzej Tuchorski, wyd. Prószyński i S-ka
Beatrycze Nowicka: oba 4/10
Debiutancka powieść Andrzeja Tuchorskiego, „Rezydent wieży”, w zamierzeniu jest utworem humorystycznym, drwiącym ze stereotypów fantasy. Tych akurat jest mnóstwo, za to humoru już mniej.
„Rezydentem wieży” zainteresowałam się z powodu okoliczności jego wydania – jest to zwycięski utwór ogłoszonego przez Nową Fantastykę konkursu na powieść, który, jeśli wierzyć wydawcy, pokonał sto dwadzieścia innych. Jeśli tak, to współczuję jury, które musiało przeczytać ową setkę z okładem pozostałych zgłoszonych tekstów. Nie chcę przez to powiedzieć, że książka Tuchorskiego jest zła, jednak dobrą nie nazwałabym jej również. Trudno też określać ją mianem powieści. Owszem, pewne postaci, przedmioty i wątki przewijają się przez całość, jednak „Rezydent wieży” jest zbiorem opowiadań – po pięć w każdej części, z czego trzy ostatnie można od biedy potraktować jako rozdziały.
Sam pomysł wyjściowy, mianowicie uczynienie głównym bohaterem i zarazem narratorem maga sprzedającego poszukiwaczom przygód mapy skarbów, eliksiry i artefakty jest niezły. Również z początku Klavres, bo tak nazywa się ów czarodziej, wydaje się być człowiekiem nieco cynicznym, leniwym i łasym na pieniądze. Szybko jednak okazuje się zdolnym, przyzwoitym i lojalnym względem przyjaciół młodym mężczyzną, lubiącym od czasu do czasu spotkać się z kumplami ze szkoły i nie potrafiącym dogadać się z kobietą, na której mu zależy. Jednym słowem, pomimo całej fantastycznej otoczki jest to osobnik do bólu zwyczajny. Zapewne czytelnikom będzie łatwo się z nim utożsamić, ja jednak w fantasy wolę bohaterów charakterystycznych. Poza tym, deklarowane początkowo przez Klavresa zamiłowanie do świętego spokoju i pozostawania na uboczu ostatecznie kończy się tym, że mag wraz z drużyną w składzie tropiciel, wojownik, wojowniczka oraz uzdrowicielka wyrusza ratować świat. Wyżej wymienieni członkowie ekipy, będący zarazem znajomymi czarodzieja (lekkoduch-łucznik, flegmatyczny nauczyciel, który okazuje się świetnie władać toporem, również znakomicie walcząca (tyle że sztyletami) medyczka, czy wreszcie arystokratka w przebraniu) nie stanowią jakoś szczególnie oryginalnej grupki, trudno też mówić o jakichkolwiek portretach psychologicznych. Pozostali przewijający się przez karty książki bohaterowie zasługują raczej na miano statystów.
Podobnie jak postaci, świat pozostaje dosyć umowny. Owszem, Tuchorski chciał dodać coś od siebie, stąd pojawiają się liczne elementy (słowa, broń, architektura, święta), kojarzące się z Imperium Rzymskim, co akurat jest sympatycznym pomysłem. Prócz tego mamy także dyliżanse, spodnie (to, jak stwierdza Klavres, jest wyrazem podążania lokalnej ludności z duchem czasu), wieże magów, rycerzy w zbrojach płytowych, zniewieściałe elfy, brodate krasnoludy et cetera. Wymienić jeszcze należy Pustkowia Północne, miejsce zamieszkania orków oraz ukrycia niebywałej ilości skarbów, po które wyruszają poszukiwacze przygód.
Fabuła, delikatnie mówiąc, nie powala. W jednym tekście Klavres trafia na bezludną wyspę, gdzie zostaje poproszony o przyniesienie pewnego artefaktu ze starożytnej świątyni. Mag się zgadza, idzie, natrafia na dwie pułapki, z którymi sobie radzi, wyciąga przedmiot, zanosi zleceniodawcy, dostaje PD… wróć, koniec. W kolejnym, do rodzinnego miasteczka naszego czarodzieja przyjeżdża sześcioro poszukiwaczy przygód. Autor każe Klavresowi już na początku stwierdzić „tylko czworo wyruszy w dalszą drogę (…) ktoś zdradzi”. Chwilę potem następuje opis przybyszów, z czego jeden zostaje określony przez narratora jako niegodny zaufania. Po niedługim czasie istotnie ów wyglądający na oprycha człowiek… okazuje się wzmiankowanym zdrajcą. Innym razem do maga przychodzi dwóch mężczyzn – jeden miły, drugi zaś wydaje się Klavresowi wyjątkowo antypatyczny. Ten ostatni później knuje i ogólnie urasta do rangi pomocnika Złego Lorda. Tego rodzaju pomysły sprawiły, że przez większość czasu „Rezydent wieży” kojarzył mi się z RPG w naprawdę kiepskim wydaniu. Jeśli już przy skojarzeniach jesteśmy – walki za to, opisywane w stylu „ze stoickim spokojem, trzymając w obu dłoniach długie sztylety, wykonywała serie akrobatycznych uników”, przywodziły mi nieodparcie na myśl finałową scenę pierwszego odcinka (i zarazem ostatniego, jaki obejrzałam) „Miecza prawdy”. Zaś już szczególnie kuriozalne jest: „młody mężczyzna na wózku wymieniał ciosy z rosłym wojownikiem uzbrojonym w dwuręczny miecz” [1].
Wszystko powyższe nie musiałoby być wadą – wszak „Rezydent wieży” podobno jest pastiszem. Tyle że, jak na pastisz jest, przynajmniej moim zdaniem, zdecydowanie za mało śmieszny. Owszem, od czasu do czasu pojawiają się zabawne sformułowania w rodzaju „sprawiał wrażenie, że jest nią zainteresowany tak samo jak górski ork nowymi trendami w poezji romantycznej”, „wspomnienie katastrofy powracało natrętnie jak wędrowny sprzedawca relikwii”, „niecierpliwy jak sęp, który czeka aż Prometeuszowi odrośnie wątroba”. Niemniej, styl Tuchorskiego nie umywa się do również opartego na porównaniach, jednak znacznie bardziej błyskotliwego sposobu pisania Toma Holta. Również niektóre dowcipy pojawiały się już wcześniej, np. wariant „zacznij opowieść od początku – na początku był Chaos” („Woda, powietrze, ogień i …budyń”), czy uwaga rozmawiającego z głównym bohaterem smoka, że nie jada ludzi, bo ubrania wchodzą mu między zęby („Martwe jezioro”). Parę zabawnych fragmentów dotyczy kwestii damsko męskich: „w komnacie płonęło kilka kaganków, spowijając ją w romantycznym świetle. Tak mi się przynajmniej zdawało. Nie potrafię odróżnić światło romantyczne od tego całkiem zwyczajnego” [2], „- czy kiedykolwiek myślałeś, o naszej wspólnej przyszłości? (…) – Kocham cię – powiedziałem w odruchu samoobrony”. Jednak nie jest tego zbyt dużo. Potencjalnym źródłem humoru miało być także konfrontowanie „schematu wybrańca” z „bolesną rzeczywistością” – często pojawiają się uwagi, że nie jest wcale tak kolorowo – wyruszający na wyprawę dzielny bohater może nabawić się grypy, albo – nie daj Asklepiosie – biegunki, spanie pod gołym niebem jest niewygodne itp. Tyle że jakoś, kiedy Klavres z kompanią wyruszają na swojego questa, radzą sobie jak typowi przedstawiciele obśmiewanej konwencji (żeby wspomnieć choćby scenę, w której udają się do twierdzy, by ratować uwięzioną tam księżniczkę – też rodem z sesji RPG w wykonaniu graczy przedkładających wiarę w miłosierdzie Mistrza Gry ponad wysiłek intelektualny).
Oczywiście nie każdy musi być Pratchettem, jednak „Rezydent wieży” jest, moim skromnym zdaniem, gorszy np. od opowiadań Świdziniewskiego. Brakuje tu wyrazistości, czegoś bardziej „autorskiego” i tego, co lepsza fantastyka humorystyczna posiada także – przebłysków jakichś głębszych emocji i przemyśleń. Autor czasami stara się przydać nieco dramatyzmu, czy refleksji, ale wypada to nad wyraz marnie: „żal ściskał nam serca. To bardzo smutne, gdy umiera ktoś szlachetny. Ktoś, kto oddał życie za przyjaciela.” „Myślałem, że po tym wszystkim, co przeżyłem, pobojowisko nie zrobi na mnie wrażenia. Nieprawda. (…) Tak to już w życiu bywa: czasami śmiejesz się, oglądając w teatrze komedię, czasem ogrania cię groza, gdy patrzysz na plac pełen ludzkich szczątków”, „zrozumiałem, że nie można mieć wszystkiego – żeby coś zyskać, musisz też coś stracić”.
Jako że autor pisze poprawnie i przystępnie, książkę czyta się dość szybko – stąd sądzę, że czytelnicy, którym bardziej spodoba się zawarty w niej humor, będą zadowoleni z lektury. Mnie „Rezydent wieży” wydał się błahy.
–
[1] Dodać jeszcze warto, że ów młodzian został uprzednio złapany przez Złego Lorda i zmuszony do prac ziemnych w Złej a Mrocznej Dolinie. Po co Zły Lord miałby zachowywać przy życiu i zamieniać w niewolnika kalekę? Że nie wspomnę o pozostawieniu pojmanemu magicznego wózka oraz równie magicznego miecza.
[2] Tak, tak dokładnie brzmiały te zdania w książce.