Beatrycze Nowicka Opowiadania

Opowieści z meekhańskiego pogranicza. Niebo ze stali (recenzja, E)

Nihil novi

Robert M. Wegner, wyd. Powergraph

Pierwsza powieść, a zarazem trzeci tom cyklu o Meekhanie

Beatrycze Nowicka: 7/10

„Niebo ze stali”, trzeci tom cyklu „Opowieści z meekhańskiego pogranicza” a przy tym powieściowy debiut Roberta M. Wegnera, są solidnie napisaną kontynuacją, choć przy tym niestety niczym nie zaskakują.

Dwa tomy opowiadań z meekhańskiego pogranicza uczyniły Roberta M. Wegnera jednym z najpopularniejszych młodych autorów rodzimej fantasy. Nic dziwnego, że „Niebo ze stali” było książką oczekiwaną – nie tylko kolejnym tomem cyklu, ale też pierwszą powieścią ze świata Meekhanu. Nasuwały się pytania, jak autor poradzi sobie w dłuższej formie i czy będzie potrafił utrzymać poziom.

Odpowiedź na nie, przynajmniej w moim odczuciu, jest niejednoznaczna, podobnie jak ocena książki. Owszem, Wegnerowi udało się poprawnie poprowadzić kilkuwątkową narrację, a całość dobrze koresponduje z poprzednimi tomami. Właśnie – rzekłabym, że nawet zbyt dobrze. Albowiem „Niebo ze stali” nie oferuje czytelnikowi niczego nowego, sprawia wrażenie, jakby ktoś przetasował dobrze znane elementy. Co więc znajdziemy w powieści: wędrówkę przez dzikie, surowe góry, walkę na stepach, porucznika Kennetha usiłującego zyskać szacunek nowych żołnierzy i wyjść na swoje w kwestiach spornych z dowództwem, katowane dziecko, istotę, która pomimo dziecięcego wyglądu jest maszynką do zabijania, przybyszów z innego planu, cierpiącego więźnia (tym razem nie przykutego do miecza, a zawieszonego na hakach) oraz oczywiście wielkie bitwy. Na chwilę pojawia się obcy świat, pod tytułowym stalowoszarym niebem, lecz nie jest on szczególnie wyrazisty. Pewien powiew świeżości wnosi wątek Kalilean i Dagheny wysłanych na przeszpiegi do zamku pewnego hrabiego, szkoda tylko, że kończy się on szybko i dyplomatyczne podchody ustępują miejsca kolejnej przeprawie przez góry [1].

W meekhańskich opowiadaniach wątkiem łączącym większość tekstów były interwencje istot z innego świata. Wydawało się, że Wegner próbuje w ten sposób stworzyć podwaliny pod cykl powieści – oto ręce obcych wyciągają się po świat ludzi, budzą się dawne moce etc. Tymczasem w „Niebie ze stali” ów wątek oczywiście ma znaczenie, jednak posuwa się do przodu ledwie odrobinkę i nie daje praktycznie żadnych odpowiedzi – ot, pojawiają się kolejni goście, dowiadujemy się jednej rzeczy na temat niecnych planów pewnej ich frakcji, a także poznajemy miejsce zwane Mrokiem. Takie tempo każe nastawić się na, lekko licząc, co najmniej dziesięć tomów, nim wreszcie dojdzie do jakiejś konfrontacji [2]. Jeśli zaś o tempie mowa – „Niebu…” nie zaszkodziłoby odchudzenie o jakieś dwieście stron, bo niektóre kwestie zostały nazbyt rozwleczone. Raz – owe ciągnące się w nieskończoność bitwy (choć, jak widać chociażby z innych recenzji, fani militariów są zachwyceni), dwa – pewna postać dogorywa przez jedną piątą książki [3], co zamiast wzbudzić w czytelniku wzruszenie jej losem, raczej znieczula.

Zresztą, bohaterowie stanowią kolejną istotną kwestię – niestety Wegnerowi częstokroć lepiej wychodzą postaci drugoplanowe niż główne. O ile w opowiadaniach nie stanowiło to jeszcze aż takiej przeszkody, gdyż i świat był nowy, i sporo się działo, wielotomowy cykl potrzebuje protagonistów, którzy wzbudzą w czytelniku sympatię, albo przynajmniej zainteresowanie. Osoby wysuwające się na czoło jednak do takich się nie zaliczają. Ot, choćby porucznik Kenneth, szlachetny, niezłomny i dzielny rudy strażnik Tek… pogranicza. W ramach niewielkiej retrospekcji pozwolę sobie przypomnieć opowiadanie Rafała Dębskiego „Serce Żywych Gór” z tomiku „Pasterz upiorów”. Pojawia się tam mianowicie młody i dzielny oficer Vallery d’Orenburg, patrolujący wraz z podkomendnymi dzikie góry. Vallery, świeżo mianowany na dowódcę oddziału, stara się przekonać do siebie swoich podwładnych, walczy wraz z nimi w pierwszej linii, dzieli obowiązki obozowe i słucha rad starego sierżanta Viriesa. Teraz konia z rzędem temu, kto wskaże pięć różnic pomiędzy pułkownikiem d’Orenburgiem a porucznikiem lyw-Darawytem, wyjąwszy kolor włosów, imię, stopień oraz pochodzenie. No, może jest jedna – Vallery wydaje się bardziej poczciwy, podczas gdy Kenneth w czasie wolnym od bohaterskich czynów zajmuje się głównie umacnianiem swojej pozycji samca alfa oraz oswajaniem niepokornych żołnierzy (przede wszystkim jednego, który przy końcu książki oczywiście uznaje autorytet dowódcy). Pomysł, jak pomysł, może się powtórzyć, jednak w momencie, kiedy Darawyt z bohatera czterech opowiadań staje się jedną z ważniejszych postaci powieści, przydałoby się jego wizerunek pogłębić [4].

Jeszcze więcej miejsca niż młodemu porucznikowi poświęcono Key’li, najmłodszej córce jednego z ważniejszych Wozaków. Problem polega na tym, że nie sprawia ona wrażenia dziewięcioletniej dziewczynki. Jej sposób wypowiedzi praktycznie nie różni się od stylu dorosłych. W istotnych kwestiach Key’la rozumuje też jak osoba znacznie starsza – w co wlicza się pojmowanie i planowanie taktyki. Mała okazuje się też twarda niczym bohaterowie filmów złotej ery VHS. Z jednej strony wiadomo, że w przeszłości dzieciństwo trwało znacznie krócej – dzieci musiały ciężko pracować, w niektórych społeczeństwach czekały je także bolesne rytuały inicjacyjne. Tyle że Key’la, będąc córką zamożnego kowala, prowadziła względnie wygodne życie, stąd dziwi fakt jej ogromnej psychicznej i fizycznej wytrzymałości [5]. Jakby chcąc to zrównoważyć, autor średnio co kilkadziesiąt stron przypomina czytelnikowi, że bohaterka jest przekonana o własnym braku odwagi. Tego rodzaju zabieg sprawdzałby się w sytuacji, gdzie dana postać uważa się za tchórza, a potem nagle w krytycznym momencie znajduje w sobie siłę. Tymczasem Key’la regularnie dokonuje heroicznych czynów, po których nadal ma o sobie niskie mniemanie, co odbiera tej postaci wiarygodność (nie jest wszak ani fałszywie skromna, ani głupia) i od pewnego momentu drażni.

Jeśli już o emocjach mowa – Wegner potrafi wzbudzać w czytelniku silne uczucia. Lecz, gdy się nad tym zastanowić, okazuje się, że używa do tego równie mocnych środków. Tworzy sceny, które przemawiają do wielu czytelników, odwołując się do podstawowych kwestii – by wspomnieć z opowiadań – choćby opis pobicia na śmierć upośledzonego chłopca, czy moment, w którym jedna z bohaterek prosi o truciznę dla swojej matki, skazanej na powolne konanie w lochach i utratę duszy. Tego rodzaju fragmenty potrafią wywołać łzy w oczach (w „Niebie ze stali” też się pojawiają – dla mnie były nimi scena z bukiecikiem kwiatów i druga ze starą kobietą z nożem), lecz przecież nie można używać ich zbyt często i tu nagle się okazuje, że Wegnerowi brakuje subtelności, nie potrafi wygrywać pośrednich emocji. Kiedy więc nie dochodzi do dramatycznych wydarzeń, pozostaje jedynie śledzić akcję przedstawianą dosyć suchym stylem, podporządkowanym relacjonowaniu wydarzeń.

Zapytać ktoś może, skąd w takim razie ocena. Odpowiem zawczasu, że to nadal jest Wegner – „Niebo ze stali” pozostaje porządną powieścią fantasy, która potrafi wciągnąć, i w której nie braknie tego, co wielu czytelników ceni u tego autora, czyli bitew, rozlicznych epickich czynów oraz nakreślonego z rozmachem tła. Jest więc wszystko to, do czego autor przyzwyczaił odbiorców, i nie można powiedzieć, by książka była rozczarowaniem. Od najlepszych zwykle jednak oczekuje się więcej.

[1]  Do tego pojawiają się tam pewne niespójności, które wymieniam w przypisie, by nie zdradzać zbyt wiele z fabuły w tekście recenzji: mianowicie na stronie 158 hrabia Cywras mówi do Kalilean „mroczne siły zawisły nad górami, a wszystko zaczęło się tuż przed tym, nim przyszły rozkazy z Meekhanu”, a na stronie 180 napisano – „Wozacy się ruszyli, więc Cywras-der-Maleg postanowił, że będzie jeszcze przez jakiś czas »gościł« ich księżniczkę” (to drugie jest interpretacją zachowania szlachcica z punktu widzenia bohaterek, więc jeszcze da się jakoś wybronić). Potem jednak czytelnik dowiaduje się, iż hrabia wcale nie wiedział, że na jego ziemiach w tajemniczych okolicznościach giną ludzie, ani, że Verdanno wyruszyli z doliny. I kolejna rzecz – właściwie czemu Laiwa i jej służka sądziły, że mury zamku będą stanowić jakąkolwiek barierę dla pościgu oraz, że ukrywanie się w jednym miejscu, dookoła którego zacieśnia się pętla jest doskonałym pomysłem?

[2] Choć sam autor, przynajmniej na razie, mówi o zdecydowanie mniejszej ilości części.

[3] Ściślej mówiąc, wątek ciągnie się przez 130 stron, przeplatany oczywiście podrozdziałami dotyczącymi innych bohaterów.

[4] Z pewnością odezwą się głosy, że w „Niebie ze stali” ważniejsi są Wozacy w charakterze bohatera zbiorowego. Odpowiadam, że dla mnie to jednak za mało. Niektórzy Verdanno są ciekawi i za to należy się plus; ponadto jako grupa wypadają nieźle, ale w cyklu powieści powinny znaleźć się postaci, których losami czytelnik się przejmie.

[5] Ta ostatnia przekracza już granice prawdopodobieństwa, chyba, że założyć, iż to duchy były w stanie utrzymać dziewczynkę przy życiu.

Przyznam, że nie porwało mnie aż tak, jak się spodziewałam, nie odpowiadał mi też kierunek, w którym zmierzała fabuła (spodziewałam się, że bóstwa będą odgrywać znacznie większą rolę). Z tego względu do tej pory nie sięgnęłam po następne tomy (do czerwca 2022 ukazały się dwie kolejne powieści z cyklu).