Beatrycze Nowicka Opowiadania

Gorejąca biel (recenzja, E)

Tęczowa teologia sukcesu

Brent Weeks, wyd. MAG

Wydany w dwóch częściach piąty tom cyklu „Powiernik światła”

Beatrycze Nowicka: 4,5/10

Zwieńczenie cyklu Brenta Weeksa o krzesicielach powiela wady poprzednich tomów, choć zapewne spodoba się najwierniejszym fanom serii.

Lektura nudnego „Krwawego zwierciadła” sprawiła, że nie spodziewałam się wiele dobrego po ostatniej części cyklu. „Gorejąca biel” nie okazała się aż tak zła, jak się obawiałam, ale też nie wyróżniła się na plus. Styl Weeksa się nie zmienił, podobnie jak jego sposób prowadzenia fabuły. Już wcześniej było widać, że autor „Powiernika światła” woli bardziej pisać o interakcjach pomiędzy postaciami, niż kreślić rozległe sceny batalistyczne, ma tendencję do rozwlekłego pisania o rzeczach mało ważnych i nierzadko zdarza mu się popadać w grafomanię. Przy tym jednak udało się Weeksowi stworzyć przynajmniej kilka postaci budzących sympatię w stopniu wystarczającym, by podtrzymać zainteresowanie czytelnika pomimo wyżej wymienionych wad.

Cykl o krzesicielach pierwotnie był planowany jako trylogia, potem tetralogia – ostatecznie zamknął się w pięciu opasłych tomach. Polskie tłumaczenie wieńczącej go „Gorejącej bieli” zajmuje niemal tysiąc trzysta stron. Niestety, nie są to strony wypełnione akcją – ta znacząco przyspiesza gdzieś tak na ostatnich trzystu. Wcześniej natomiast, owszem, coś się dzieje, jednak są to wydarzenia i sceny, które z powodzeniem można by pominąć lub opisać bardziej zwięźle. Do tego część z nich stanowi powtórkę z rozrywki – zwłaszcza długie rozważania i rozmowy bohaterów na tematy nieraz poruszane wcześniej.

Wydaje się, że autor miał swoich ulubionych bohaterów (Gavin, Kip, Andross), o których lubił pisać. Oprócz nich są także postaci sprawiające wrażenie, jakby Weeks nie miał do nich serca, albo pomysłu jak ciekawie rozwinąć ich wątki (Karris, Teia). Uważam, że rozsądnym sposobem prowadzenia bohaterów w długim cyklu jest pokazanie, jak dojrzewają i zmieniają się pod wpływem wydarzeń, by wreszcie postawić ich przed wielką próbą w finale. Tymczasem większość postaci Weeksa rozwijała się tak do trzeciego tomu włącznie, a potem zaczęła dreptać w miejscu. W „Gorejącej bieli” Karris snuje się po Chromerii, rozmawia z teściem i stara się być silna w obliczu nadchodzącego kryzysu. Gavin nadal jest konfrontowany z przeszłością swoją oraz swojej rodziny. W rozdziałach dotyczących Kipa autor pokazuje to, co opisywał już wcześniej – że chłopak wyrósł na odważnego i dzielnego dowódcę. Za najsłabszy uważam wątek Teii i Zakonu Złamanego Oka – zamiast szpiegowskiej rozgrywki, Weeks serwuje kolejne rozdziały, w których dziewczyna chodzi po mieście, rozmyślając nad swoją motywacją i obawami, mimo że przecież jakieś dwa tomy temu przedstawiona została scena, na podstawie której czytelnik mógł sądzić, że bohaterka nabrała determinacji i pewności siebie.

Tak to się wlecze, aż wreszcie dochodzi do dosyć pośpiesznie opisanej kulminacji, której przez to brakuje „ciężaru”. Rozwiązania fabularne, na jakie zdecydował się Weeks też nie do końca przypadły mi do gustu. Wprowadzenie na scenę bogów ujmuje znaczenia ludziom, a wskrzeszenia i uzdrowienia szkodzą dramatyzmowi, zwłaszcza, że od pewnego momentu Weeks raczy czytelnika w zamyśle epickimi scenami poświęceń, po których bohaterowie podnoszą się i szykują do następnej tego rodzaju akcji. Ponadto, postaci wątpiące i buntujące się były (przynajmniej dla mnie) bardziej interesujące. W chwili, gdy – zaakceptowawszy boski plan – ruszają u boku swojego stwórcy zniszczyć tych, którzy walczą dla bogów gorszych, robi się mniej ciekawie. Niejako psuje to też wydźwięk pewnych scen z tomów wcześniejszych. Na przykład tej, w której jeden z bohaterów był gotów raczej umrzeć, niż sięgnąć po złowieszczy czarny luksyn. Tymczasem w „Gorejącej bieli” tymże czarnym luksynem się w pewnym momencie posługuje, bo jego bóg go wspiera i zachęca (a nawet za rękę trzyma), tłumacząc, że przecież chodzi o gromienie pogan. W „Czarnym Pryzmacie” chromaturgia zasadzała się głównie na tworzeniu materii o określonych właściwościach. Potem jednak Weeksowi zabrakło chyba szerszych możliwości stosowania magii, bo pojawiły się coraz liczniejsze wzmianki na temat rzeczy takich jak uroki, czy narzucanie woli. W tomie ostatnim nagle okazuje się, że bohater stający na Wieży Pryzmata może posługiwać się ogromnymi ilościami mocy i nabywa zdolności mentalnego przemieszczania się po polu bitwy. Ogólnie zresztą luksyn leje się już nawet nie strumieniami – to wręcz cała wielokolorowa powódź. Najeźdźcy, widziani zwykle w tłumie i w oddali, sieczeni przez głównych bohaterów masowo, przestają sprawiać wrażenia groźnych. Wreszcie samo zakończenie jest wręcz cukierkowe. Zdążyłam polubić co najmniej kilku spośród bohaterów i nie życzyłam im śmierci, ale niechby autor bardziej się wysilił, by pokazać cenę ich zwycięstwa, zamiast kreślić landrynkowy portrecik rodzinny Guile’ów.

O stylu Weeksa wspominałam już nieraz, niestety miejscami bywa on boleśnie lichy. Najgorzej jest, gdy autor bardzo chce pisać kwieciście i wyraziście: „ciemność szarpała rąbek jej szaty, a trzepoczący rąbek stał się krukiem, który, wymachując skrzydłami, przysiadł na jej bladym sercu”, „triumfalny, w opończy z ognia i w koronie z krwi (…) powróci”, „teraz jednak wiedziała i to sprawiło, że wysypały się z niej wszystkie uczucia do staruszki w splątanej masie, wprost na podłogę”, „brutalne prawdy zakopane w żądzy władzy stają się trującymi sekretami”, „w moim sercu w okamgnieniu rodzi się w pełni wyrośnięta zgroza”, „całe jego ciało było placem zabaw postrzępionych czarnych cieni”, „gdy słońce znikało za horyzontem, każdy odcień dzierżył ciężar chwały”, „dym z pistoletu snuł się miłosnymi zakosami wokół jego ciała”, „jestem w nowiu nowego cyklu, właśnie jajeczkowałam. To wyjaśnia, dlaczego jestem bardziej mokra od abornejskiego poławiacza pereł, któremu brakuje towaru w dniu opłacania podatków”, „czy zamieniłem ją we wszetecznicę, która pragnęła mojego członka, jak spragniony podróżny na pustyni pragnie wody?”

Gorzej, że w ten deseń pisane bywają całe akapity [1]. Autor wplótł w narrację szereg nawiązań oraz parafraz biblijnych i oględnie pisząc, nie uczynił tego zręcznie. Trzeba jednak mu oddać, że sytuację ratują niektóre dialogi oraz poczucie humoru Gavina. Zdarzają się także fragmenty lepsze: „zaprzeczanie rzeczywistości działa tak długo, jak długo dostatecznie potężni ludzie uważają, że warto się w to bawić”, „– jak to się nazywa, kiedy zdajesz sobie sprawę, że przez całe życie byłeś dupkiem? – zapytał Gavin. – Dobry początek?”.

W „Gorejącej bieli” podtrzymana została, niestety, tradycja lichej korekty – najwięcej jest nieprawidłowych końcówek czasowników (wygląda to czasem, jakby tłumaczka po zastosowaniu automatycznego translatora zapomniała zmienić rodzaje), sporo także literówek. Czasami zdarzają się błędy w tłumaczeniu, albo niefortunne frazy, jak np. „to było połączone, w jakiś sposób [zwierciadło] było komunalne”.

Wierni fani zapewne „Gorejącą biel” już przeczytali. Czy warto natomiast sięgać po cały cykl? Jeśli ktoś jest wyczulony na styl, zdecydowanie odradzam. Przyjemność z lektury mogą mieć raczej młodsi czytelnicy fantasy, którym wystarczą wyraziste postaci i kolorowa otoczka. Jeśli o mnie chodzi, sądzę, że potencjał koncepcji świata i bohaterów został tylko częściowo wykorzystany.

[1] „Kiedy odezwał się znowu, jego głos brzmiał staro, jakby żal odgarnął łopatą jałową ziemię jego życia, odsłaniając zbitą, piaszczystą i szarą warstwę w glinie, która zdradzała rozległy, ale dawno wygasły gniew, jakby pożar pochłonął wiele lat przekonań, drzewa z rykiem poderwały się w czerwony lot z iskrami sypiącymi się z koniuszków ich skrzydeł, aż wszystkie żywe istoty zamieniły zieleń na czerwień, jak to było z Teią, i straciły wszystkie kolory, jak życie Teii, a potem popiół spadł z nieba niczym splugawiony szary śnieg, potem wystygł i w końcu zamienił się w glebę.”

PS. W razie czego wyjaśniam, że „tęczowa” w tytule recenzji odnosi się do magii czerpanej ze światła i powiązanej z kolorami.