Beatrycze Nowicka Opowiadania

Krwawe zwierciadło (recenzja, E)

Moda na krzesanie, odcinki 403-492

Brent Weeks, wyd. MAG

Czwarty tom cyklu „Powiernik światła”

Beatrycze Nowicka: 3,5/10

„Krwawe zwierciadło” Brenta Weeksa to przykład tego, jak autorzy psują własne cykle. Choć, trzeba przyznać, jest to jednak pewna umiejętność – napisać niemal siedemsetstronicową powieść pozbawioną istotnych wydarzeń.

Dla całej Chromerii nastały ciężkie czasy. Wojna domowa trwa, Książę Barw przejął niemal połowę ziem Siedmiu Satrapii i zgromadził potężne siły. Pryzmat stracił swoje szczególne umiejętności, pozwalające na utrzymywanie magicznej równowagi w świecie, w wyniku czego krainę zaczęły nawiedzać coraz częstsze katastrofy powodowane przez „zdziczałą” moc. Tymczasem artefakt niezbędny do powołania następcy Gavina zaginął. Bóstwa kolorów powróciły. Zakon skrytobójców ma swoje własne plany, nadal nieznane, ale zapewne odpowiednio mroczne. Do gry włączyły się demony. Chromeryjska mistrzyni szpiegów została zamordowana, podobnie kilka innych wysoko postawionych lub z innych powodów ważnych osób. Można by sądzić, że teraz już musi się zacząć dziać. Nic bardziej mylnego.

Już w recenzji poprzedniego tomu, „Okaleczonego oka”, pisałam, że właściwie niewiele było tam istotnych wydarzeń, zwłaszcza jak na taką objętość. Weeks zdołał jednak zainteresować czytelnika losami postaci i przemianami ich charakteru. W „Krwawym zwierciadle” autor nadal koncentruje się na poszczególnych bohaterach, tyle że zabrakło jakiejkolwiek gradacji napięcia, punktu kulminacyjnego chociaż w jednym z wątków, ważnych, decydujących scen, albo choćby jakichś szerszych wyjaśnień, które na tym etapie cyklu byłyby wskazane. Pod względem rozwlekłości część czwarta może się równać jedynie ze środkowymi tomami „Koła Czasu”, choć dodam, że Robert Jordan przynajmniej odrobinę nadrabiał to barwnymi opisami świata i sylwetkami niektórych bohaterów.

Podsumujmy zatem, co dzieje się w wątkach kolejnych postaci (uwierzcie mi, wiele na tym nie stracicie). Karris została Bielą i stara się robić dobre wrażenie na poddanych oraz współpracować z Androssem Guile. Weeks głównie przytacza jej rozliczne rozmowy, nie mające jednak wiele wspólnego z działaniami wojennymi. Teia co jakiś czas spotyka się z przedstawicielami Zakonu i otrzymuje pomniejsze zadania (z jednym wyjątkiem, dotyczącym zabicia pewnej postaci trzeciego planu, co ma znaczenie dla globalnej polityki). Dziewczyna boi się, że ją zdemaskują, dręczą ją też wyrzuty sumienia z powodu rzeczy, jakie musi robić, by zdobyć zaufanie skrytobójców. Były Pryzmat, który praktycznie cały poprzedni tom spędził w niewoli, tkwi w więzieniu. A że z tego samego lochu ktoś inny usiłował się wydostać w części pierwszej, czytelnik dostaje podwójną powtórkę z rozrywki. To zresztą wydaje mi się wręcz wbrew regułom opowieści – o ile odbiorca mógł przez jedną (bardzo długą zresztą) książkę szczerze kibicować uwięzionemu bohaterowi, to wleczenie tego wątku w „Krwawym zwierciadle” budzi jedynie zniechęcenie. Gavin cierpi, miewa koszmary, wygłasza samooskarżenia, słyszy także głosy, które kwestionują jego wspomnienia dotyczące przeszłości.

Kip przypłynął do Krwawej Puszczy, gdzie organizuje partyzantkę. Weeks raczy czytelnika jedynie dwoma opisami potyczek i jednym bitwy, wszystkie zresztą wypadają słabo. Co zatem stanowi treść rozdziałów? Głównie rozmowy z kolegami okraszone przerzucaniem się nader niskich lotów dowcipami i ripostami, wysłuchiwanie opowieści na temat mieszkańców puszczy, a także wątek skonsumowania małżeństwa, jakie chłopak zawarł pod koniec tomu trzeciego. Okazuje się bowiem, że jego młoda, piękna, bogata i życzliwa mu żona – teraz uwaga, bo to jest przecież temat, którego spodziewa się każdy czytelnik wielotomowego cyklu fantasy o złych siłach zagrażających obecnemu porządkowi, wybrańcu przeznaczenia i potężnej magii – cierpi na skurcze pochwy, które uniemożliwiają penetrację. W notce od autora Weeks wyjaśnia, że przypadłość ta dotknęła osoby mu znajome i on poczuwał się do krzewienia społecznej świadomości na temat problemu. O poczynaniach Księcia Barw wspomniano w powieści dwukrotnie, za każdym razem nader lakonicznie. Zawarto rozejm, więc poza Krwawą Dżunglą wszystkie działania wojenne praktycznie ustały.

Ponadto w tomie czwartym magiczna burza pojawia się jedna, jakby zachwianie równowagi w świecie wzięło sobie urlop. Światłowładcy Spektrum z wyjątkiem Androssa zniknęli ze sceny. O planach Zakonu wciąż wiadomo zbyt mało, tak samo o rozgrywkach istot z innych światów. Natomiast sceny łóżkowe Kipa i Tisis oraz dialogi, gdzie omawiają swój problem, zajmują wiele stron, zaś tom kończy się rozdziałem, w którym nareszcie udaje im się odbyć stosunek. Jest to jedyna kulminacja i domknięcie wątku, jakie uświadczymy w tej części cyklu.

Gdybyż jeszcze kreacja postaci autorowi się udała. Jednak już wcześniej zachowywały się one dziwnie, i o ile podczas lektury tomu poprzedniego myślałam, że idzie ku lepszemu, tak tutaj odniosłam wrażenie niespójności. Rozumiem, że Kip wydoroślał, ale co innego nauczyć się walki i zyskać przyjaciół, a co innego nagle stać się świetnym strategiem, taktykiem i politykiem. Karris, wcześniej bardzo wybuchowa, teraz wykazuje żelazne opanowanie. W przypadku Gavina w poprzednim tomie wydawało się, że autor chce tę postać doświadczyć, ale tak, by pokazać, że mimo to zachowa ona wolę i determinację, w „Krwawym zwierciadle” natomiast zdecydował się go złamać.

Styl Weeksa również nie pomaga. Moja wiara, że autor się wyrobi, okazała się nieuzasadniona, sądząc z natężenia grafomanii zaprezentowanej w „Krwawym zwierciadle”. Oto przykłady wizji, snów oraz przemyśleń dręczących byłego Pryzmata: „i płonąc, wszystkie grzechy światła [literówka przepisana z książki] wpadły do oka Gavina i je podpaliły (….) wrzeszczał przez niezliczone wieki, aż zdarł gardło, aż zaschło mu w ustach, aż pustynie zasypały jałowym piaskiem śnieg, a jego próby krzyku osłabły, skóra stwardniała i popękała, a płonący odłamek, na który go nadziano, przyszpilający go do świata, ochłodniał (…) i się skrystalizował”, „topił się jak człowiek-świeca w ofierze całopalnej, wosk płynął z każdej jego kończyny, był o krok od buchnięcia ogniem (…). Przez przezroczyste ciało ręki przechodziły żyły ciernistej czerni, trzepoczące gniewnie, odkryte i cierpiące w świetle, wrzeszczące bezgłośnie, wijące się w poszukiwaniu odrobiny ulgi (…). Rozerwał tunikę i zobaczył otoczone, zduszone w klatce cierni własne czarne serce. Nie, nie czarne. Było szare, chore. Pulsowało obmierźle”, „Gavin rozerwał swoje serce, a ono w odpowiedzi rozrywało jego. Palce raniły się o ciernie, krwawiły. Krew płynęła niepohamowanymi szarymi strugami i padała na jasny biały marmur”, „jestem tylko kostiumem ze skóry. Pustym człowiekiem. Jestem przebraniem włożonym na nicość. (….) Skąpany światłem pozostaję czarnym Pryzmatem, niczego nie odbijam, spluwam tylko cząstki siebie na te cele. Jestem niewidzialnym mną.” I tak dalej, rozdział za rozdziałem.

Oczywiście równie kwieciste przykłady można znaleźć i we fragmentach poświęconych innym bohaterom: „wstyd, rozczarowanie i jej brat, wszystko połączone razem jak zimujące węże splątane w kłębowisko pełzającego ciepła”, „to były złote mgnienia czystej, pozbawionej myślenia przyjemności przeszywane żelaznymi strzałami rozpaczy”, „każda społeczność to mewa szybująca nad morzem mściwości, ochoczo szukająca ścierwa” [1]. Tak natomiast Weeks przedstawia las: „wieczorny chłód sięgał z poszycia i przytrzymywał go, kładł rękę na jego bijącym sercu (…). Ostatnia kropla deszczu przycisnęła palec do jego ust. Ziemia, która stała się gibka pod wpływem pieszczoty deszczu, odsunęła swoje liściaste okrycia jak przywołująca kochanka i zapach ich miłości (?) wypełnił dom nieba”. Czytając takie fragmenty, człowiek zaczyna się cieszyć, że w „Krwawym zwierciadle” jest niewiele opisów miejsc. O dialogach już nadmiernie rozpisywać się nie będę, poza tym, że bywają bardzo wysilone. Korekta i redakcja nie były zbyt staranne.

Sądząc z podziękowań na końcu książki, Brent Weeks czuje się pewny swojej pozycji. Szkoda, że najwyraźniej uznał, że zgromadzenie sporej liczby fanów oznacza, iż może im zaoferować tak nudną i pod wieloma względami nieudaną powieść, będącą jednym wielkim odwleczeniem finału. Po lekturze „Okaleczonego oka” byłam dobrej myśli, jednak teraz obawiam się, czy tom ostatni (o ile to faktycznie będzie ostatni), nie okaże się porażką.

[1] Podobno fani cyklu tatuują sobie wybrane cytaty. Rzekłabym, że to przykre.