Beatrycze Nowicka Opowiadania

Okaleczone oko (recenzja, E)

Z nadzieją patrząc w przyszłość

Brent Weeks, wyd. MAG

Trzeci tom cyklu „Powiernik światła”

Beatrycze Nowicka: 7/10

Brent Weeks pisze coraz płynniej i coraz lepiej radzi sobie ze swoimi bohaterami. Dzięki temu „Okaleczone oko” stanowi bardzo przyjemną lekturę. Z drugiej strony, w części trzeciej „Powiernika światła” kluczowe wątki posuwają się do przodu ledwie odrobinę.

Z tomu na tom cykl „Powiernik światła” prezentuje się coraz lepiej pod względem sprawności warsztatowej Weeksa. O ile podczas lektury pierwszych dwóch części zdarzało mi się od czasu do czasu grzęznąć, tak „Okaleczone oko” pomimo dość znacznej objętości czyta się gładko i bez znudzenia. Autor sprawnie przeplata wątki poszczególnych bohaterów, dba o to, by podtrzymywać zainteresowanie odbiorcy. Na pochwałę zasługują też dialogi, które wreszcie brzmią naturalnie. Wydaje się też, że z każdą kolejną powieścią, pisarz coraz lepiej „czuje” swoje postaci. Poprawie uległa zwłaszcza kreacja bohaterek. Protagonistom nie zdarzają się też napady dziwacznych zachowań, wynikających przede wszystkim z chęci autora, by wprowadzić nagły zwrot fabuły.

Żeby jednak nie było zbyt pięknie, muszę napisać, że „Powiernik światła” zaczyna zdradzać symptom typowy dla wielotomowych cykli, a mianowicie narastającą rozwlekłość. Owszem, w „Okaleczonym oku” ma miejsce kilka istotnych dla fabuły wydarzeń, jednak gdy się nad nimi głębiej zastanowić, okazuje się, że najważniejsze wątki zostały rozwinięte w bardzo niewielkim stopniu. Gavin właściwie przez cały tom pozostaje w niewoli. Kip przede wszystkim trenuje z Czarnogwardzistami i toczy swego rodzaju pojedynek woli z dziadkiem. Karris stawia pierwsze kroki jako szpieg, Teia infiltruje Zakon Złamanego Oka, co w praktyce oznacza ledwie parę rozdziałów na ten temat. Wreszcie o Liv pojawiają się w zasadzie jedynie urywki.

Przyznam, że najbardziej dziwi mnie marginalne potraktowanie wątku poczynań Księcia Barw. Wybuchła wojna, dwie z Siedmiu Satrapii padły, kolejna jest atakowana (co w skali terytorialnej odpowiada niemal połowie kontrolowanego przez Chromerię świata), magia wymknęła się spod kontroli, co między innymi oznacza rozliczne plagi oraz dziwne zjawiska, pradawni bogowie szykują się do powrotu… Można by się spodziewać bitew, katastrof, rozmachu. A tymczasem Weeks większość swojej uwagi poświęca bohaterom przebywającym na stołecznych Jaspisach, gdzie docierają jedynie echa magiczno-wojennej zawieruchy. Pozostali natomiast nie mają okazji znaleźć się blisko naprawdę przełomowych i barwnych wydarzeń.

Zamiast na losach świata, w „Okaleczonym oku” autor skupia się na swoich bohaterach. Każdy z nich przechodzi przemianę wewnętrzną, co – na szczęście – zostało opisane bardzo przyzwoicie. Jeśli chodzi o mnie, starania autora, by stworzyć postaci budzące zainteresowanie i sympatię, uważam za zwieńczone sukcesem. Nie wiem, czy będę ich ciepło wspominać po wielu latach, jednak bohaterowie wypadli na tyle dobrze, bym oczekiwała następnego tomu przede wszystkim chcąc poznać ich dzieje.

Choć dalsze losy powieściowego uniwersum także budzą zainteresowanie. Jak to bywa w tego rodzaju konwencji, z pewnością nastąpi ostateczny triumf dobra… tyle że Weeks namnożył antagonistów do tego stopnia, że trudno mi sobie wyobrazić sytuację inną niż ta, gdzie w którymś momencie staną oni przeciwko sobie. Na długiej liście przeciwników znaleźli się zatem: żądny władzy Książę Barw wraz ze swą armią, starsi bogowie, których zamiary i istota pozostają niejasne, ciemniejsza strona rodziny Guile’ów, czyli Andross ze swoimi niekończącymi się machinacjami oraz Zymun (ten akurat jest żałośnie płytki, a szkoda), a także Zakon Złamanego Oka. Do tego dochodzi jeszcze kilka innych postaci, które z rozmaitych przyczyn uprzykrzają, bądź zamierzają uprzykrzyć życie głównym bohaterom. A jakby tego wszystkiego było mało, na arenie pojawia się pochodzący z innego wszechświata demon. Przyznam, że nie wiem, jak autor zamierza to wszystko rozegrać – co będzie zaletą, o ile Weeks nie ucieknie się do jakichś szczególnie naciąganych rozwiązań w finale.

Na marginesie dodam, że na tym etapie cyklu wolałabym dysponować większą ilością wskazówek, zwłaszcza na temat wydarzeń z przeszłości. Podejrzewam, że autor skąpi ich, chcąc zaskoczyć czytelnika, albo zostawia sobie furtkę na wypadek jakiegoś niespodziewanego pomysłu. Jednak jeśli przesadzi z tego rodzaju podejściem, finał może okazać się oderwany od reszty.

W „Okaleczonym oku” zaciekawiły mnie wątki i informacje związane z religią. Podoba mi się sugestia, że obowiązująca doktryna została w przeszłości zafałszowana i podporządkowana politycznym celom, a główny święty i twórca Chromerii niekoniecznie był wcieloną szlachetnością (choć obawiam się też, że niestety wygra wersja pozytywna tj. „Orholam czuwa nad swoimi wyznawcami i zsyła wybrańców przeznaczenia”). Dobrze, jak na rozrywkowe fantasy, prezentuje się również wątek buntu Gavina przeciwko bogu. Pryzmat to funkcja poniekąd odpowiadająca papieżowi, tymczasem człowiek zajmujący to stanowisko uważa się za ateistę. Ów deklarowany ateizm wynika z niezgody na zło świata. Piszę deklarowany, bo Guile z jednej strony twierdzi w rozmowach z najbliższymi, że boga nie ma, jednak z drugiej strony ma ogromny żal do Orholama. Podoba mi się ten wątek, targające bohaterem emocje, jego szyderstwa, jego duma, jego nieustanny sprzeciw. Dzięki nim Gavin zyskuje pewien tragiczny rys. Boję się tylko (w świetle tego, że innej postaci pomaga ktoś w rodzaju anioła, rozwiązanie tradycyjne wydaje mi się bardziej prawdopodobne), że ostatecznie przeważy wizja bóstwa życzliwego i ingerującego w świat, a bohater uwierzy w „wielki plan” i odnajdzie spokój duszy. Tym samym przestanie być tak ciekawy.

Udała się Weeksowi retrospekcja, w której opisał okoliczności utraty wiary przez Gavina. Ta scena została po prostu dobrze napisana, za co należy się pochwała, bo łatwo byłoby ją rozegrać źle, a to z kolei mogłoby zepsuć znacznie więcej niż tylko pojedynczy rozdział. Gorzej wypadł punkt kulminacyjny wątku Pryzmata – nie jest źle, jednak mimo wszystko nieco za dużo w tym patosu, nawiązania biblijne są zbyt nachalne, zaś pomysł z pokusą sięgnięcia po czarny luksyn nie jest specjalnie oryginalny.

Słabo wypadła scena spotkania Kipa z wyżej wspomnianą demoniczną istotą – przede wszystkim z powodu braku jakiejkolwiek podbudowy. W efekcie czytelnik jest raczej zdezorientowany, niż zachęcony do poszukiwania odpowiedzi na nowe zagadki. Przekonująco natomiast została pokazana przemiana chłopaka. Owszem, w literaturze fantasy mieliśmy już dziesiątki dorastających młodzieńców, ale Weeks poprowadził swojego bohatera z dostatecznym wyczuciem, by śledzenie rozwoju młodego Guile’a dostarczało jak najbardziej pozytywnych wrażeń. Mniej przekonująco wypadł natomiast opis nieustających kompleksów Tei. I to nie dlatego, że bycie przez kilka lat niewolnicą nie ma powodu zostawić śladu na psychice, ale ze względu na sam sposób przedstawienia tej kwestii. Z kolei na plus należy policzyć wątek szkolenia bohaterki i pomysły związane z krzesaniem parylu.

Z jeszcze drobniejszych rzeczy – zwróciłam uwagę na nawiązanie do „Władcy pierścieni” – towarzyszy mu całkiem sympatyczna interpretacja. Nieszczególnie odpowiada mi natomiast „okraszanie” przez Weeksa swoich powieści zdaniami w rodzaju: „jego ciało było wydrążone jak misa smutków”, „deszcz zamienił się w prawdziwą ulewę, zmuszając Teię do wyścigu między narastającym strachem i przemoczonymi nadziejami.” Tych jest na szczęście w „Okaleczonym oku” stosunkowo niewiele.

Niestety, korekta i redakcja nadal są wyjątkowo marne, zwłaszcza, jak na MAGa. Wciąż sporo jest literówek, niewłaściwych końcówek, czy kwiatków w rodzaju: „bogowi”, „ascetyk”, „konsekwentność”, „oczywiście fakt, że jej osobistym strażnikiem był Phyros (…) nie przeszkadzał w zniechęcaniu do przeciągłych spojrzeń”, „idealne zęby, które cudownie grały z jego wzrostem, ciemną karnacją i olśniewającą urodą.” Wychowano mnie w przekonaniu, że jedną z zalet czytania książek jest poprawianie swojej polszczyzny. Dlatego niezmiernie irytuje mnie, gdy literatura zamiast rozwijać czytelnika, wprowadza i utrwala niepoprawne wzorce. Do tego w sytuacji, gdy tak licho opracowany tekst ukazuje się u wydawcy, którego inne książki prezentują pod tym względem znacznie lepszy poziom, kiełkuje we mnie przypuszczenie, że oto uznano, iż odbiorcy tego konkretnego cyklu to przede wszystkim ludzie, jacy nie zauważą tych niedoróbek.

Uważam „Oślepiające oko” za rzecz solidną, spełniającą moje oczekiwania względem podkonwencji fantasy, do której należy. Cieszy mnie, że Brent Weeks pisze coraz lepiej. Mam tylko nadzieję, że nie zdecyduje się nadmiernie przeciągnąć cyklu i że wielki finał okaże się satysfakcjonujący. Pozostaje zatem czekać na tom czwarty, ponoć ostatni (choć ja obstawiałabym raczej, że „Powiernik światła” zamknie się w pięciu tomach – tyle w każdym razie wydaje mi się odpowiednie do tego, by rozwiązać wszystkie wątki w sensownym tempie).

PS. Z drobnych kwestii merytorycznych – trudno mi orzec, czy to bardziej wina autora, czy tłumacza: „zalewając pokój kolorowym światłem w siedmiu widmach”, „luksynowa pochodnia rzucała pojedyncze, wąskie spektrum światła”, „żółty odłamek widma” – w pierwszym przypadku lepiej byłoby napisać po prostu o lampach w siedmiu kolorach, w kolejnych – wycinek widma nazywamy pasmem. Zatem luksynowa latarnia emituje światło w wąskim paśmie.