Czarny Pryzmat (recenzja, E)
Było kolorowo?
Brent Weeks, wyd. MAG
Pierwszy tom cyklu „Powiernik światła”
Beatrycze Nowicka: 6/10
Pierwszy tom cyklu „Powiernik światła” zwraca uwagę ciekawą koncepcją magii. Niestety, Brent Weeks znacznie gorzej poradził sobie z psychologią postaci.
Lektura esensyjnej recenzji „Drogi królów” Brandona Sandersona oraz dyskusji pod nią, zwróciła moją uwagę na rozdźwięk na linii, że tak to ujmę w dużym uproszczeniu, dobra literatura – dobre fantasy. Bardzo często bywa on bolączką utworów fantastycznych. Oczywiście najbardziej pożądana sytuacja to taka, gdy owego rozziewu nie ma. Zwykle jednak utwory, których autorzy mieli sporo ciekawych pomysłów na świat przedstawiony, wypadają przeciętnie z czysto literackiego punktu widzenia. Sytuacja odwrotna też się zdarza, aczkolwiek rzadziej. Pojawia się wtedy pytanie, jak oceniać tego rodzaju książki.
„Czarny Pryzmat” jest przykładem takiego właśnie fantasy, ciekawego pod względem koncepcji i często kulejącego, jeśli chodzi o takie elementy, jak kreacja bohaterów, dialogi, albo niektóre rozwiązania fabularne. Chwilami aż szkoda, że Weeks nie operuje piórem bieglej, co pozwoliłoby mu w pełni rozwinąć potencjał, tkwiący w wykreowanym na potrzeby cyklu świecie oraz tytułowej postaci.
Głównym „wynalazkiem” autora jest chromaturgia. Wprawdzie magia związana z kolorami pojawiała się już wcześniej (choćby u Gemmella [1]), jednak nigdzie nie spotkałam się z tą konkretną mechaniką. Weeks poświęcił wiele wysiłku na jej opracowanie i sporo miejsca na jej przedstawienie. W Siedmiu Satrapiach magowie zwani krzesicielami czerpią moc ze światła, które potrafią przekształcać w substancję zwaną luksynem o właściwościach zależnych głównie od koloru. W zależności od wrodzonych zdolności krzesiciele mogą posługiwać się konkretnymi kolorami. Najpotężniejszy z nich, jak nietrudno zgadnąć, potrafi wykorzystywać całe spektrum. Moc ma jednak swoją cenę – jej używanie wyniszcza organizm maga i ostatecznie wpędza go w szaleństwo. Stosujący chromaturgię nie rzucają zaklęć, mogą jedynie tworzyć materię. Sposoby używania tej mocy zostały opisane ciekawie – czytelnik ma okazję poznać dziesiątki mniej lub bardziej oczywistych zastosowań luksynu.
Przyjemnie wypada także opis Chromerii, będącej zarówno szkołą, jak i siedzibą główną krzesicieli. Szklana Lilia, Światłowładcy Spektrum, koloraki, czy wzmianki na temat powiązanej z magią religii – wszystko to stanowi bardzo smakowite szczegóły, o ile komuś nie przeszkadza to, że Weeks traktuje swoją magię bardzo mechanicznie. Mam wrażenie, że od czasu do czasu autorowi zdarzają się potknięcia (czy na pewno w niebieskim świetle żółty przedmiot będzie wyglądał na żółty? Skoro Pryzmat potrafi wyosobnić pożądany przezeń kolor z białego światła, to czemu ma problemy ze zrobieniem tego, gdy zakres widma jest węższy?), niemniej całość zrobiła na mnie dobre wrażenie – rzecz jest nowa i oryginalna.
Reszta nie jest już tak odkrywcza, choć trzeba przyznać, że Weeks w kilku miejscach próbował odwrócić schemat. W „Rękopisie znalezionym w smoczej jaskini” Sapkowski wymienia podstawowe szkielety fabularne powieści fantasy – dwa z nich pojawiają się w cyklu Weeksa. Jest więc chłopak, pochodzący z małego miasteczka na uboczu półsierota i bękart, w którym ujawnią się pokłady magicznej mocy, a także władca, tytułowy Pryzmat, którego potęga jest zagrożona. Autor starał się dodatkowo skomplikować fabułę, co samo w sobie jest dobre, jednak niektóre rozwiązania kojarzą się z południowoamerykańskimi telenowelami: skomplikowane relacje rodzinne, zaginieni i odnajdywani krewni, a przede wszystkim wątek sobowtóra i jego zawikłanych relacji z ludźmi, sądzącymi, iż jest on osobą, za którą się podszył. „Czarny Pryzmat” aż pęka w szwach od nieszczęśliwych miłości, przysiąg zemsty, nieporozumień i sekretów.
Pomimo rozmaitych naciąganych lub przesadnie skomplikowanych założeń, rzecz mogłaby się udać, gdyby Weeks miał lepszą rękę do bohaterów. Niestety, postaci pozostawiają wiele do życzenia. Choćby taki Kip, ów chłopak z wioski. Oto kilka fragmentów: „słaniając się, wstał mimo płonącej z bólu łydki i łez zamazujących mu widok. Nienawidził siebie. Płakał, bo się przewrócił. Bo był niezdarny. Bo był słaby”, „to znaczy, że mogę rozpalić ogień o tak? Ziuu? – Kip zakreślił szeroki łuk ręką.” Pominę może opis tego, gdy starszy mężczyzna przemywa chłopakowi obtarte kolana, dodam natomiast, że źródłem kompleksów tej postaci jest tusza. Pytanie brzmi, ile lat ma Kip? Otóż piętnaście. Do tego dorastał w państwie spustoszonym przez wojnę, gdzie większość dorosłych mężczyzn zginęła, wszystko podupadło, handel zamarł z powodu licznych bandytów, zaś jego matka była narkomanką, którą Kip starał się opiekować. Sądzę, że w takich okolicznościach piętnastolatek byłby już młodym mężczyzną (i raczej nie miałby problemu z nadwagą). Ponadto, nieszczęśliwe dzieciństwo prawdopodobnie w znacznie większym stopniu ukształtowałoby jego charakter.
Najbardziej dziwaczna w całej powieści wydała mi się scena kłótni z drugim protagonistą – Pryzmatem Gavinem Guile. Guile poświęcił wiele wysiłku, by uratować chłopaka, poniósł przy tym spore koszty, wędrował z Kipem, rozmawiał, żartował, i nie rozgniewał się nawet wtedy, gdy ten przypadkiem przewrócił łódkę, w której płynęli. Gdy jednak, usłyszawszy o zaplanowanej dla niego karierze krzesiciela (wiążącej się z krótszym życiem oraz perspektywą popadnięcia w obłęd lub zostania litościwie zadźganym przez współbraci w mocy) nastolatek nie zapałał radością, Guile wpadł we wściekłość. Na słowa „skąd ty wiesz, co ja wiem” Lord Pryzmat, najpotężniejszy krzesiciel, nominalny władca Siedmiu Satrapii i zarazem najwyższy kapłan, pomazaniec boży, znakomity dowódca i dyplomata, najpierw daje chłopakowi po gębie, a potem dusi go do nieprzytomności, wygłaszając przy okazji uwagę na temat tego, że tylko głupcy poważają kogoś z powodu jego siły. Ja nie wiem, co to miało znaczyć, ale aż zaczęłam się obawiać o los ewentualnych dzieci autora, jeśli tak wyobraża on sobie naukę szacunku dla starszych [2]. Co jeszcze dziwniejsze, gdy Kip odzyskuje przytomność, uznaje postępowanie Gavina za słuszne, przeprasza, dochodzi do wniosku, że Pryzmat jest dobrym człowiekiem, a potem gawędzą sobie, jakby nic się nie stało.
Tego rodzaju dziwnych zachowań postaci jest więcej, zwłaszcza nie na miejscu wydają się dialogi, w których bohaterowie nagle zaczynają obrzucać się inwektywami. Co jak co, ale mieszkańcy Chromerii to głównie krzesiciele i arystokraci, co kojarzy mi się z etykietą i powściągliwością, a nie np. wypowiedzią na posiedzeniu ich najwyższej rady, zaczynającą się od „posłuchajcie, kretyni” (zwłaszcza w rozdziale, który podobno przedstawia wyrafinowane zagranie dyplomatyczne).
Wspomniałam o Gavinie – choć narzekałam na wyżej wspomnianą scenę, Pryzmat pozostaje najciekawszą postacią powieści. Owszem, to kolejny przykład bohatera, którego autor obdarzył wachlarzem umiejętności wszelakich, urodą, pozycją, krzepą fizyczną, urokiem osobistym… Ogólnie +50 do wszystkiego, patrzcie, jaki on jest fajny. Szczęśliwie wśród licznych cech Gavina znalazło się także poczucie humoru i bezczelność, co faktycznie przysparza mu sympatii czytelnika. Dobrze też, że autor postarał się przydać Guile’owi moralnej niejednoznaczności. Bardzo marnie niestety prezentują się pierwszoplanowe postaci kobiece, które albo są nijakie, albo irytują. Sztampowo wypadli też główni źli. Wracając zaś jeszcze na chwilę do Kipa – autor zrzuca na chłopaka tyle nieszczęść i wstrząsów, że aż dziw, że młody krzesiciel jeszcze nie postradał zmysłów [3].
Styl Weeksa jest przeciętny – zasadniczo nie kole w oczy, ale też nie czuć w nim iskry. Trochę szkoda, bo zarówno Chromeria, jak i używanie chromaturgii aż prosiłyby się o jakiś bardziej malarski opis w stylu Scotta Lyncha czy C. S. Friedman. Do tego najlepsi z krzesicieli są osobami zdolnymi postrzegać najmniejsze niuanse odcieni, co powinno się przekładać na ich reakcje, większą wrażliwość estetyczną, a tego niestety nie widać. Nieszczególnie odpowiadały mi też opisy walk i rzezi, zatrącające o stylistykę gore. Choć tu akurat brak wyrazistości opisu okazał się zaletą (przynajmniej w moim przypadku). Doceniam inwencję tłumaczki, jeśli chodzi o nazwy związane z krzesaniem. Przydałaby się natomiast lepsza korekta, gdyż dosyć często brakuje liter, albo występują niewłaściwe końcówki gramatyczne.
Mimo wszystkich niedoskonałości wykonania „Czarny Pryzmat” mnie zaintrygował. Powieść Weeksa wyróżnia się na tle innych i wzbudza zainteresowanie dalszymi losami bohaterów, co uważam za istotną zaletę. Zatem, jeśli ktoś lubi klasyczne wątki wzbogacone o nowe koncepcje, losy Gavina i Kipa mogą go zainteresować. Natomiast osoba ceniąca przede wszystkim walory literackie, raczej nie poczuje się usatysfakcjonowana.
–
[1] Można też zauważyć pewne inspiracje (niekoniecznie jeśli chodzi o magię) „Kołem Czasu”.
[2] Od biedy Guile’a można jeszcze tłumaczyć toksyczną relacją z ojcem, choć poza tą sceną Pryzmat wydaje się osobą posiadającą dystans do siebie. Zresztą, takie zachowanie wobec bezbronnego dzieciaka świeżo po traumie, wydaje mi się żałosne i zdecydowanie szkodzi wizerunkowi Gavina.
[3] Dziwnie wypada też brak głębszej reakcji emocjonalnej po tym, jak wpadłszy w bitewny szał, Kip własnoręcznie zmasakrował sporą grupę ludzi. A to, niestety tylko jeden z wielu przykładów.
–
PS. Podczas lektury naszła mnie myśl, że „Powiernik światła” dobrze wypadłby zekranizowany jako serial anime. Pewna sztuczność i przerysowanie, obecne w utworze Weeksa, w tym akurat medium mogłyby znaleźć lepszy środek wyrazu.