Beatrycze Nowicka Opowiadania

Alternatywa Ekskalibura (recenzja, E)

Angielscy łucznicy kontra obcy

David Weber, wyd. ISA

Beatrycze Nowicka: 5/10

Jeśli tylko uda się wyłączyć myślenie na czas lektury, „Alternatywa Ekskalibura” okazuje się całkiem przyjemną i poprawiającą nastrój rozrywką.

Znany przede wszystkim z opasłego cyklu o Honor Harrington, David Weber w „Alternatywie Ekskalibura”, serwuje czytelnikowi opowieść, będącą rozwinięciem pomysłu „co by było gdyby umieścić średniowieczne wojsko w kosmosie i kazać mu walczyć z wszelakiej maści obcymi rasami”. Jakkolwiek do idei wyjściowej nie sposób podchodzić inaczej jak z – nazwijmy to – pewnym dystansem, książkę czyta się przyjemnie.

Akcja powieści rozpoczyna się podczas sztormu, który dopadł angielskie wojsko, przeprawiające się morzem na wojnę do Francji. Przed niechybnym utonięciem ratuje flotyllę interwencja obcych, szybko jednak okazuje się, że nie kierowały nimi altruistyczne pobudki. Kosmici bowiem zamierzają uczynić sobie z porwanych Anglików prywatną armię – w tej kwestii nie pozostawiają zresztą swojemu nowemu „nabytkowi” ani wyboru, ani tym bardziej złudzeń. Zniewoleni ludzie muszą walczyć dla swoich panów, którzy używają ich, by zmuszać do podporządkowania się prymitywne rasy. Z pozoru ulegli, Anglicy nie porzucili oczywiście nadziei na odzyskanie wolności. Czytelnik zaś ani przez chwilę nie powątpiewa, że ostatecznie uda im się zrzucić jarzmo. Pozostaje pytanie – jak tego dokonają.

Pomimo przewidywalności fabuły i nie opuszczającego czytelnika ani na moment przekonania, że głównym bohaterom nie stanie się krzywda, trzeba powiedzieć, iż „Alternatywa… potrafi wciągnąć. Weber prowadzi narrację sprawnie, wie, w którym momencie opisy kolejnych kampanii zaczynają nudzić i należy posunąć akcję do przodu. Szkoda tylko, że gdy wreszcie przychodzi do wyzwalania się spod władzy obcych, przedstawiony zostaje tylko sam początek owej akcji, a potem następuje unik w postaci przeskoku o kilkaset lat w przód.

Tak wydarzenia, jak i bohaterowie, eufemistycznie rzecz ujmując, nie wydają się prawdopodobni z psychologicznego punktu widzenia. Porwanych Anglików cechuje niechęć do Francuzów, szacunek dla stanu rycerskiego oraz duchownych i to w zasadzie tyle. Poza tym nader szybko odnajdują się w sytuacji, zaczynają sobie tłumaczyć, że ogromny statek obcych jest wytworem zaawansowanej techniki, a sami kosmici nie są demonami z piekła rodem. Uczą się obsługiwać bardziej nowoczesny sprzęt [1] i zachowują hart ducha w swoim niewesołym położeniu. Pomimo tego, że grupa liczy sobie prawie tysiąc ludzi, w tym niewielki ułamek kobiet (które obcy zachowali przy życiu dla zapewnienia dodatkowej motywacji porwanym), wszyscy grzecznie słuchają dowódcy, autor nie wspomina też o żadnych bójkach pomiędzy ludźmi, próbach samobójczych, czy gwałtach. Trwająca ponad jedenaście lat (nie licząc okresów przebywania w stazie i oczywiście biorąc pod uwagę czas okrętu) niewola jest znoszona nad wyraz dobrze. Perspektywa wielu dziesiątków lat walk, odnoszenia raz za razem poważnych – śmiertelnych w pojęciu ludzi – ran, z których pokładowy system medyczny jest w stanie wyratować, a na koniec śmierci podczas bitwy lub w sytuacji, kiedy oddział, czy dany żołnierz, przestaną być potrzebni, jakoś nie napawa porwanych rozpaczą. Próby ucieczki lub zaatakowania obcych da się policzyć na palcach jednej ręki.

Główny bohater, sir Jerzy Wincaster, to znakomity, charyzmatyczny dowódca, świetny strateg i zdolny negocjator. Poza tym jest on niezłomny, odważny, rozsądny, zdeterminowany, opanowany, spostrzegawczy, odpowiedzialny, inteligentny… Doprawdy, przy nim sam kapitan John Sheridan mógłby popaść w kompleksy. W dodatku sir Jerzy szczerze i wiernie kocha swoją żonę Matyldę, która jest inteligentna, odważna, rozsądna i tak dalej, a przy tym oczywiście piękna. Zresztą, cała ludzkość jest wspaniałą rasą, obdarzoną niespotykanym nigdzie indziej w kosmosie potencjałem.

Można się z tego śmiać, jednak w lekturze wypada to całkiem znośnie, dzięki lekkiemu pióru autora. Świat jest kolorowy, a atmosfery nie da się nazwać ciężką. „Alternatywa Ekskalibura” może dostarczyć kilku godzin całkiem przyzwoitej i poprawiającej humor rozrywki, w sam raz po ciężkim dniu w pracy.

[1] W pewnym momencie – już pod koniec – okazuje się, że są skłonni z radością korzystać z klonowania, nanotechnologii, czy SI.

PS. W kwestii wydania: niestety, korekta – a raczej jej brak – woła o pomstę to nieba. Zatrzęsienie literówek, błędne końcówki, brakujące słowa, czy powtórzone synonimy robią fatalne wrażenie. Moim prywatnym numerem jeden jest: „Wybacz mi, że (…) tak opatrznie zrozumiałam twoje słowa” (tu to się chyba ktoś pospieszył z poprawianiem). Dodam też, że podoba mi się ilustracja okładkowa, ale liternictwo psuje efekt.