Beatrycze Nowicka Opowiadania

Umrzesz, kiedy umrzesz (recenzja, E)

Z kamerą wśród idiotów

Angus Watson, wyd. Fabryka Słów

Pierwszy tom trylogii „Na zachód od zachodu”

Beatrycze Nowicka: 3,5/10

„Umrzesz, kiedy umrzesz” Angusa Watsona otwiera trylogię fantasy, którą ma szansę polubić chyba tylko ktoś, komu przypadnie do gustu mało wybredne poczucie humoru autora.

Swego czasu starałam się być na bieżąco z autorami fantasy debiutującymi na naszym rynku, jednak zbyt wiele z poznanych książek okazało się mało wartościową lekturą i w pewnym momencie utraciłam motywację. Niewielka liczba tegorocznych interesujących premier sprawiła jednak, że zdecydowałam się sięgnąć także po tytuły, co do których raczej nie miałam dobrych przeczuć. O ile „Mag bitewny” Flannery’ego okazał się całkiem przyjemną rozrywką, tak nie mogę już tego powiedzieć o „Umrzesz, kiedy umrzesz” Angusa Watsona.

W podziękowaniach autor zachęca czytelników, by publikowali w sieci recenzje jego książki, ale tylko wtedy, gdy im się ona spodoba [1]. W przeciwnym razie radzi, by się nie kłopotać. Cóż, wychodzi na to, że jednak się nieco pofatyguję i swoje wrażenia z lektury przedstawię.

Już od samego początku uderza pewna toporność narracji oraz przedstawiania świata – może ona wręcz nieco dziwić, gdy weźmie się pod uwagę fakt, że „Umrzesz, kiedy umrzesz” otwiera drugą trylogię tego autora. Na przykład stolica cesarstwa zostaje opisana słowami mężczyzny pokazującego miasto swojej kochance – oto fragment jego jakże naturalnie brzmiącej wypowiedzi: „to jest dzielnica rzemieślnicza. Wytwarza się w niej najróżniejsze rzeczy, o czym przekonasz się, gdy tam pójdziemy. W całej Calnii pracują w pocie czoła nieprzeliczone tłumy rzemieślników i artystów, a każdy z nich ma swój wkład w utrzymanie dwudziestopięciotysięcznego miasta, które roztacza władzę nad całym imperium.” Warto tutaj dodać, że cywilizacja ta została zainspirowana rdzennymi ludami Ameryk, więc zwrot „dwudziestopięciotysięczne miasto” tym bardziej nie pomaga budować klimatu.

Całość w zamierzeniu miała być humorystyczna, jednak humor ten, oględnie pisząc, lotów najwyższych nie bywa: „Finnbogi oderwał twarz od ramienia Bodili. Glut z jego nosa przykleił się do jej kamizelki z wiewiórczej skóry i rozciągał się między nimi jak most linowy nad przepaścią”, „plemieńcy uważali nagość za obraźliwą, co było w mniemaniu Eryka dziwne, bo każdy jeden klął jak szewc (…). Co to za życie, gdy człowiek nie może poczuć orzeźwiającego porannego wietrzyku na jajach?” (pozwoliłam sobie uciąć, choć rozważania bohatera w tym temacie ciągną się jeszcze przez kilka zdań, w których to omawia pozostałe drugorzędowe cechy płciowe kobiet oraz mężczyzn). Trzeba powiedzieć, że nie jest to wyłączny rodzaj humoru, jaki pojawia się w „Umrzesz…” (od czasu do czasu trafi się coś lepszego, jak choćby: „była tylko jedna rzecz, którą mogła zrobić z dwoma morderstwami ciążącymi jej na sumieniu – postanowiła, że całkowicie i bezwarunkowo sobie przebaczy”), jednak to właśnie on nadaje ton całości. W dodatku autor lubuje się w opisach (na szczęście nie są one zbyt sugestywne, bardziej groteskowe) takich „atrakcji” jak rozdzieranie człowieka żywcem, zjadanie pieczonego ubitego wroga i temu podobne. Wychodzi na to, że powieść Watsona ma szansę spodobać się głównie czytelnikowi, któremu odpowiada zarówno prezentowane wyżej poczucie humoru, jak i estetyka.

Głównym wątkiem fabuły są losy potomków quasi-Wikingów, którzy osiedlili się w tutejszym odpowiedniku Ameryki Północnej. Przez kilka pokoleń żyli sobie wygodnie, ponieważ rdzenna ludność uznała przybyszów za ulubieńców bogów, których trzeba karmić i opiekować się nimi. W pewnym momencie jednak niemiłościwie im panująca cesarzowa śni sen, wskazujący obcych jako zagrożenie. Oczywiście, władczyni natychmiast podejmuje odpowiednie kroki, by zaradzić niebezpieczeństwu. Jak to zwykle bywa, prawie się jej udaje, a jako że prawie robi wielką różnicę, przez resztę książki czytelnik śledzi ucieczkę grupki ocalałych „Wikingów” przed elitarnym oddziałkiem napakowanych, magicznie wspomaganych i rozmiłowanych w przemocy superwojowniczek.

Z powodu braku jakichkolwiek wyzwań, z jakimi musieliby się mierzyć w dotychczasowym życiu, blade twarze stanowią grupkę niewiele umiejących, leniwych osobników, budzących głównie politowanie. Inaczej niż we wszelkich znanych mi książkach fantasy, w których wioska głównego bohatera zostaje wyrżnięta, tutaj większość ocalałych z rzezi to głupcy – od tępych osiłków, przez żałosnych oblechów, tchórzy płci obojga, po zadufaną w sobie intrygantkę-morderczynię oraz pustogłową, wiecznie paplającą o niczym dziewczynę. Nieco lepsi z całej gromadki też daleko mają do ideału – najbardziej odpowiedzialny z mężczyzn nierzadko zachowuje się głupkowato, jego żona, choć najrozsądniejsza ze wszystkich, ma psychopatyczne ciągoty, inna dziewczyna z kolei kocha się w jednym z przygłupów-mięśniaków o morderczych zapędach. Z ruin wioski wyrusza siedemnaście osób, wieczoru pierwszego dnia wyprawy dożywa czternaście, a żaden z trzech zgonów nie został spowodowany działaniami wroga. W dni następne ratowanie się idzie bohaterom nieco lepiej, jednak grupka systematycznie się kurczy – czy to w wyniku głupoty własnej, czy konfliktów pomiędzy uciekinierami. Autor bawi się eliminując kolejnych i muszę powiedzieć, że ten akurat element książki dostarcza pewnej rozrywki.

Zazwyczaj autorzy fantasy albo czynią swoich protagonistów szlachetnymi, dzielnymi i dorastającymi do wyzwań, jakie przed nimi stają, albo też uderzają w tony mroczno-tragiczne, lub też kreują okrutników. Bohaterowie Watsona sprawili na mnie wrażenie, jakby autor zaludnił strony swojej powieści postaciami o poziomie intelektualno-światopoglądowym kojarzącym się z autorami co bardziej żenujących internetowych komentarzy. Przyznam, że jakkolwiek w życiu nie chciałabym mieć z takimi ludźmi do czynienia, tak obsadzenie ich w powieści fantasy uważam za swego rodzaju powiew świeżości. Gorzej, że o ile w przypadku quasi-Wikingów ich głupota jest uzasadniona dobrobytem, w jakim żyli, tak intelektem nie błyszczy także cesarzowa i osoby z jej otoczenia (patrząc na ich poziom naiwności, nie powinni oni dożyć wieku dorosłego).

Kilka słów należy się głównemu bohaterowi – Finnbogiemu zwanemu Zbukim. Jest on całkowitym zaprzeczeniem standardowego nastoletniego sieroty z powieści fantasy. Wszystko wskazuje na to, że autor świadomie zagrał tu z konwencją, żałuję jednak, że Finn nie posiada ani jednej pozytywnej cechy. Młodzian jest egocentrykiem, tchórzem i ciamajdą, który o sobie samym ma wygórowane mniemanie. Uwielbia snuć fantazje o chwalebnych czynach w wykonaniu własnym, a gdy trafia się na to okazja, zawodzi raz za razem (co jednak nie przeszkadza mu marzyć dalej). Problemy innych niewiele go obchodzą. Pomimo tego, że teoretycznie zawalił mu się cały świat, większość przemyśleń Finnbogiego koncentruje się na tym, jak zdobyć dziewczynę, którą chłopak uznał za atrakcyjną. Zbuki uważa się także za osobę inteligentną, choć jego „cięte riposty” są niekiedy w stanie sprawić, by wstydził się za niego nawet czytelnik. Portret Finna wyszedł Watsonowi tak przekonująco i realistycznie, że właściwie mogłabym polecić lekturę „Umrzesz…” beznadziejnie zakochanym nastoletnim dziewczętom, w celu obrzydzenia sobie rówieśników płci przeciwnej.

Być może rówieśnik Finnbogiego mógłby utożsamić się z bohaterem, dorosłego czytelnika ta postać raczej znudzi. Zresztą konwencja całej książki – prosta konstrukcja fabuły, mało różnorodne opisy (w rodzaju: ptaki śpiewały, a na łące rosły żółte, niebieskie i różowe kwiatki), styl obfitujący we współczesne przekleństwa, czy wspomniane wcześniej postaci wojowniczek wskazują na to, że „Umrzesz…” pisane było z myślą o nastoletnim (i do tego niezbyt wyrobionym) odbiorcy. Jednakże akcja książki rozwija się początkowo dosyć powoli (do ataku na wioskę dochodzi w okolicach sto czterdziestej strony), co stwarza ryzyko, że nawet taki „docelowy czytelnik” znudzi się i zarzuci lekturę. Gdyby autor miał lepszy styl i przyłożył się bardziej do konstrukcji świata, fabuły oraz bohaterów nie będących „Wikingami”, „Umrzesz…” może i warte byłoby zapoznania się z uwagi na świeże podejście do konwencji i miejscami czarny humor. Niestety, autor nie wykorzystał potencjału swojego pomysłu.

[1] Jako że kolega z redakcji Esensji nie dowierzał i sugerował bezpośredni cytat, oto on:

„Proszę was, byście nie krępowali się i zamieścili gdzieś w internetach recenzję »Umrzesz, kiedy umrzesz«. Jeśli książka nie przypadła wam do gustu, no cóż, dzięki, że doczytaliście do tego miejsca, i jakby co, to nie kłopoczcie się recenzją” (s. 676-677).

Cała trylogia ukazała się w Polsce, jednak zupełnie nie miałam ochoty na lekturę części kolejnych.