Beatrycze Nowicka Opowiadania

Otchłań w niebie (recenzja, E)

Kosmiczna układanka

Vernor Vinge, wyd. Prószyński i S-ka

Drugi tom trylogii „Strefy myśli”

Beatrycze Nowicka: 8/10

Wydana już dość dawno temu „Otchłań w niebie” Vernora Vinge’a to przykład naprawdę dobrej powieści SF z przemyślaną konstrukcją świata oraz interesującą, skomplikowaną i elegancko prowadzoną fabułą.

„Otchłań w niebie” była jedną z książek, które wygrałam w zorganizowanym przez „Esensję” konkursie na recenzję książkową. Przez dość długi czas powieść pozostawała nietknięta – w dużej mierze chyba z powodu… okładki. Wygięta pod nienaturalnym kątem kobieta w lateksie i na szpilach, dzierżąca wielką spluwę sprawiła, że spodziewałam się jakiejś radosnej space opery [1]. Zniechęcający był także układ typograficzny – dość drobny druk, wąskie marginesy i odstępy między wierszami. W efekcie książkę najpierw przeczytał mój luby – spodobała mu się, a że jest on czytelnikiem znacznie bardziej wybrednym i wymagającym ode mnie, dało mi to do myślenia. Szybko jednak zrozumiałam, że „Otchłań…” to lektura wymagająca czasu i skupienia – stąd zostawiłam ją sobie na wakacje.

Powieść Vernora Vinge’a stanowi ucieleśnienie mojego wyobrażenia na temat „klasycznej SF”, przede wszystkim ze względu na duży nacisk położony na kwestie technologiczno-naukowe, sporą część akcji toczącą się w kosmosie, czy motyw kontaktu z obcą inteligencją. Całość sprawia przy tym wrażenie precyzyjnej konstrukcji, której każdy element (nawet, jeśli początkowo się na to nie zanosi) został przemyślany i umieszczony tam, gdzie powinien. Tekst jest długi (sądzę, że przy bardziej typowym rozmiarze czcionki i odstępach otrzymalibyśmy jak nic co najmniej 900-stronicowe tomiszcze), lecz w żadnym momencie nie ma się wrażenia „lania wody” przez autora – często książka wydaje się wręcz skondensowana [2]. Na pochwałę zasługuje też fakt, że tak rozbudowaną fabułę (wyjąwszy retrospekcje, akcja książki obejmuje kilkadziesiąt lat, przy tym toczy się równolegle w dwóch miejscach) autor zamknął w jednym tomie, pozwalając czytelnikowi poznać kompletną historię.

W „Otchłani…” Vinge rozwija dwa główne wątki. Jeden związany jest z wyprawą dwóch ludzkich ekspedycji do układu gwiazdy OnOff, w którym odkryto gatunek istot inteligentnych, drugi natomiast przedstawia losy wybranych mieszkańców układu OnOff, ściśle powiązane z tamtejszą historią najnowszą. Wątki te zostały bardzo elegancko splecione, tak by uzupełniały się wzajemnie; do tego, gdy w jednym z nich akcja nieco spowalnia, w drugim dzieje się sporo, co podtrzymuje zainteresowanie czytelnika. Nietrudno zgadnąć, że na samym końcu łączą się one w jeden – wtedy też mają miejsce najbardziej spektakularne wydarzenia. Dodatkowo kilka rozbudowanych retrospekcji wprowadza kolejny duży wątek, jakim jest przeszłość jednego z uczestników wyprawy – a ponieważ był on bardzo znaczącą postacią w historii swojej frakcji, te fragmenty wyjaśniają nie tylko motywy oraz poglądy bohatera, ale także początki i podstawy kultury Queng Ho.

Hasło „ekspedycja” kojarzy się przede wszystkim z SF „eksploracyjną”, skupioną na odkrywaniu przez bohaterów nowych światów. W „Otchłani w niebie” ten aspekt jest oczywiście obecny, niemniej na plan pierwszy wysuwają się kwestie polityczno-społeczne. Jak już wspomniałam – w stronę OnOff wyruszają dwie frakcje – wyżej wspomniani Queng Ho, stara nacja kosmicznych kupców nastawionych przede wszystkim na współpracę i dokonywanie transakcji, oraz Emergenci. Ci drudzy to wysłannicy z układu, gdzie – jak się później okazuje – panuje coś na kształt totalitarnego systemu kastowego, w dużej mierze opartego na niewolnictwie. Obydwie wyprawy docierają na miejsce w tym samym czasie. Jak nietrudno zgadnąć, współpraca nie trwa długo. Przez sporą część powieści, większość pozytywnych bohaterów-ludzi najwięcej czasu i uwagi poświęca przetrwaniu, a w dalszych planach – zmianie zaistniałej sytuacji [3].

Osobną kwestią są losy mieszkańców planety orbitującej dookoła OnOff, zwanych przez ludzi pająkami. Vinge zdecydował się na ciekawy i oryginalny zabieg – przedstawił ich obraz „przefiltrowany” przez umysły ludzi – tłumaczy oraz naukowców obserwujących i badających miejscową cywilizację; przełożony na coś bliższego ludzkiej cywilizacji, kulturze, czy historii. Przyznaję, początkowo mnie to lekko irytowało – pająki uśmiechające się, jeżdżące samochodami, posiadające imiona i nazwiska (w rodzaju Smith, albo Underhill), mieszkające w miastach nazywanych Princeton, czy Kingston. Natomiast wyraźnie widać było, że taka była koncepcja autora, po pewnym zaś czasie dostrzegłam, jak wdzięcznie została ona włączona w całość. Gdy się nad tym zastanowić, ludzie mają silne skłonności antropocentryczne, a obcy w utworach SF, jeśli nie są tylko tajemniczymi istotami, o których kompletnie nic nie wiadomo, podlegają zawsze mniejszej lub większej antropomorfizacji [4]. W „Otchłani w niebie” autor przyznaje się do tej antropomorfizacji wprost, czyni ją jednym z istotnych elementów – takie a nie inne postrzeganie pająków przez ludzi ma istotne znaczenie dla rozwoju fabuły.

Ma to swoją cenę – w „Otchłani w niebie” bardzo niewiele jest obcości, odmienności, których pokazanie tak często stawiają sobie za cel pisarze SF. Tu przybiera ona formę zaledwie przebłysków – w miejscach, w których pająki nazbyt różnią się od ludzi (choćby ich rozmnażanie i rozwój), oraz przy końcu książki, gdy ogół mieszkańców ludzkiej stacji w układzie OnOff poznaje pająki nie tylko poprzez wyniki badań tłumaczy. Z drugiej jednak strony Vinge osiągnął interesujący i bardzo korzystny efekt – wyraziste „odwrócenie optyki”. Czytelnikowi łatwiej jest identyfikować się z pająkami, a z ich punktu widzenia obserwujemy gwałtowny rozwój ich cywilizacji – w dużej mierze odpowiadający temu, co działo się na ziemi w XX wieku. Jest postęp naukowo-techniczny napędzany przez konflikty zbrojne, pokazane też zostają dylematy moralne i religijne, które on powoduje, pod koniec zaś wyścig zbrojeń prowadzi do pojawienia się zagrożenia nuklearnego. Z każdą kolejną stroną czytelnik coraz bardziej przekonuje się, że to pająki są tutaj „u siebie”. W efekcie, gdy w końcu mieszkańcy Arachny dowiadują się o istnieniu przybyszów, w tej perspektywie to właśnie ludzie stają się obcymi, zagrożeniem z kosmosu. Skłonienie czytelnika do takiego postrzegania uważam za duży atut powieści.

Dobrze, przynajmniej w moich oczach, prezentowały się także kwestie naukowo-techniczne. Jest ich dość sporo, lecz zostały zgrabnie wkomponowane w fabułę, przez co ich poznawanie nie męczy [5]. Oczywiście pojawia się tu trochę „superwynalazków”, niemniej nie jest ich aż tak dużo. Nie mogę się wypowiadać na temat astronomii i fizyki, jednak kwestie związane z biologią nie wywoływały we mnie ochoty do bicia głową w ścianę tudzież wołania o pomstę do nieba [6]. Moja druga połówka – z wykształcenia matematyk, pracujący jako programista – także nie narzekał (a bywa wyczulony na nonsensy związane z obsługą komputerów i programami). Do pomysłów własnych autora należą przede wszystkim lokalizatory oraz technologia fiksacji [7]. Ta ostatnia zasługuje na szczególne uznanie – wyjaśnianie jej zdradziłoby nazbyt wiele, powiem więc tylko, że to bardzo elegancka ekstrapolacja [8], która przy tym zaskakuje na zasadzie pomysłu, przy którego poznaniu myślimy „że też ja na to nie wpadłem, to takie proste i konsekwentne”.

Jeśli chodzi o bohaterów (jak często bywa w tego rodzaju książkach, protagonistami są osoby bardzo inteligentne, wykształcone oraz obdarzone wszelkiego rodzaju talentami) – jest ich dość dużo, a miejsca niewiele, stąd zasadniczo w wielu przypadkach trudno mówić o pogłębionych portretach psychologicznych. Zazwyczaj ich wypowiedziom i wydarzeniom, w których uczestniczą, towarzyszą także krótkie, dobrze wkomponowane w całość myśli, które są przekonujące i prawdopodobne. Mimo to w wielu miejscach ma się wrażenie, że autor traktuje ich przede wszystkim jako katalizatory wydarzeń – parokrotnie zdarza się też, że postaci nagle i drastycznie zmieniają zdanie, co wydaje się mało wiarygodne.

Trochę mi także brakowało rozbudowanych opisów – w „Otchłani…” są one zazwyczaj skąpe – trudno dokładniej wyobrazić sobie wygląd bohaterów czy miejsca akcji – tego ostatniego było mi szczególnie żal, albowiem wydarzenia dziejące się w przestrzeni kosmicznej w pobliżu bazy ludzi umieszczonej na połączonych ze sobą asteroidach składających się z gigantycznych kryształów miały spory „potencjał malowniczości”, który nie został wykorzystany. W bardzo niewielu scenach Vinge starał się oddać nastrój danego miejsca – do takiej należy rozmowa Phama Nuwena z Gunnarem Larsonem, będąca jednym z moich ulubionych fragmentów książki.

Z kwestii bardziej technicznych: narzekałam trochę na układ typograficzny, choć z drugiej strony dzięki niemu całość dość zgrabnie mieści się w jednym tomie. W książce pojawia się trochę literówek (głównie „pozjadane” ostatnie litery wyrazów), ale sam przekład ogólnie rzecz ujmując brzmi dobrze.

„Otchłań w niebie” okazała się jedną z niewielu książek, które mogę naprawdę szczerze polecić każdemu, mającemu ochotę na „porządne SF”.

[1] Jej autorem jest Piotr Łukaszewski, którego piękne ilustracje na okładkach cyklu „Ziemiomorze” sprawiły, że książki te uważam za jeden z najcenniejszych elementów mojej biblioteczki. Widziałam też jego ilustracje do cyklu o Enderze – w obydwu przypadkach to, co przedstawiały, dość ściśle korespondowało z treścią powieści, dlatego uznałam, iż tutaj jest podobnie (nie żeby układy scalone oraz laska ze spluwą – choć akurat raczej nie tak ubrana, nie pojawiały się w powieści, chodzi raczej o sam efekt końcowy).

[2] Chwilami ma się wrażenie, że każda scena, postać, czy nawet z pozoru nieważne zdanie pełnią funkcję przysłowiowej „strzelby Czechowa”. Czasami bywa to lekko nienaturalne, niemniej zapamiętywanie, analizowanie i szukanie powiązań stanowi dodatkową przyjemność z lektury.

[3] Mój chłopak za najbardziej udaną rzecz w „Otchłani…” uważa właśnie rozciągnięty na lata opis przymusowego współistnienia dwóch ludzkich społeczności.

[4] Choć w „Otchłani…” podobieństwo wyglądu mieszkańców Arachny do pająków moim zdaniem powinno także w tę stronę przekierowywać skojarzenia ludzi – ot choćby wolałabym używania terminu „odnóża gębowe” zamiast „rąk pożywiających” (z drugiej strony akurat ten przykład może być kwestią niefortunnego przekładu na polski).

[5] Pisząc „nie męczy”, mam jednak na myśli czytelnika, którego te kwestie choć trochę interesują i który lubi się od czasu do czasu w nie zagłębić, ponadto przystąpił do lektury „Otchłani…” oczekując przyzwoitego SF, a nie lektury na jedno popołudnie.

[6] Może tylko bakterie, zdolne do ultraszybkiego metabolizmu i rozpoczynania aktywności życiowej w temperaturze poniżej temperatury zamarzania atmosfery, wydały mi się całkowicie niemożliwą formą życia. Z drugiej strony – w sumie to nic nie wiadomo. Tu na ziemi, są mikroorganizmy zdolne żyć we wrzącej wodzie, wewnątrz lodu, na dnie oceanów w panującym tam gigantycznym ciśnieniu, czy w wodzie chłodzącej reaktory jądrowe.

[7] Oczywiście obydwa pełnią istotną funkcję w fabule.

[8] Jedyne, nad czym się zastanawiam, to czy możliwe jest tak dokładne manipulowanie polem elektromagnetycznym.

PS. Nurtuje mnie pytanie dotyczące jednego z użytych w książce terminów: Vinge wymyślił sobie gwiazdę-anomalię, której aktywność cyklicznie się zmienia, czemu towarzyszy zmiana natężenia światła. W którymś momencie pada sformułowanie (towarzyszące takiej zmianie): „OnOff ustawiała się wzdłuż zakrzywionego promienia światła” – co brzmi na tyle głupio, że obstawiam tutaj błąd przekładu. Czy mogło tutaj chodzić np. o „krzywą zmian natężenia promieniowania w czasie”? Podobny zwrot pojawia się też wcześniej „Zapomnijmy o fizyce; zastanówmy się tylko nad zakrzywieniem biegu światła. Przez 215 z każdych 250 lat emituje mniej energii niż brązowy karzeł.” – tu kontekst wskazuje, że raczej nie chodzi o soczewkowanie grawitacyjne. Za trzecim razem zaś mamy „Wybuch, zakrzywienie biegu światła, jak w przypadku periodycznej Q-nowej, po kilku Msekundach jego spektrum świadczy o reakcjach fuzji zachodzących w jądrze gwiazdy. A potem światło powoli gaśnie”. O co chodzi z tym światłem?

Prószyński i S-ka wydał pierwsze dwa tomy, ostatnio za wznawianie trylogii (docelowo całej) zabrał się MAG. Do tej pory ukazało się nowe wydanie części pierwszej.