Beatrycze Nowicka Opowiadania

Krew i stal (minirecenzja, E)

Gdzie magiczny miecz wibruje

Jacek Łukawski, wyd. SQN

Pierwszy tom trylogii „Kraina martwej ziemi”

Beatrycze Nowicka: 5/10

„Krew i stal” – powieściowy debiut Jacka Łukawskiego, otwierający cykl „Kraina martwej ziemi” jest powieścią średnią, skierowaną głównie do fanów klasycznej fantasy.

Po pierwszy tom cyklu „Kraina martwej ziemi” sięgnęłam dopiero teraz, w ramach nadrabiania czytelniczych zaległości z lat ubiegłych. Wcześniej nie kwapiłam się do lektury, bo ani tytuł, ani opis nie obiecywały czegoś nowego. Pod tym względem nie myliłam się w przypuszczeniach – „Krew i stal” to fantasy najbardziej typowe z typowych. Jest tu królestwo w niebezpieczeństwie, rządzone przez starego króla, którego władzę podkopują zdrajcy. Z królestwem graniczy kraina spustoszona magicznie w czasie dawnej wojny, a za nią z kolei czyha tajemniczy tudzież niecny wróg. W powieści znalazło się też miejsce na wyprawę po magiczne artefakty, starożytny, zdobiony runami miecz, mętne wywody na temat powracających przedwiecznych sił, niegodziwą, prastarą istotę łypiącą czerwonymi ślepiami spod kaptura, czarnych jeźdźców oraz (najprawdopodobniej, bo na razie tylko wzmianki się pojawiły) wyjątkowo potężną władczynię wzmiankowanych wyżej wrogów, demony mającą na swe usługi. Nazwy własne z kolei nader często brzmią tolkienowsko – chyba nie tylko mnie imię Arthorn uporczywie kojarzyło się z Aragornem.

Przyznaję, że wciąż zdarza mi się tego rodzaju historie czytać i nawet lubić, mimo powtarzalności. Jednak są dwa elementy konieczne do tego, bym lekturę uważała za udaną. Pierwszym są dobrze nakreśleni, zapamiętywalni i budzący sympatię bohaterowie, drugim zaś wdzięczny, potoczysty styl. Niestety, postaci pojawiające się na kartach „Krwi i stali” nie wyróżniają się zbytnio z tabunu podobnych. Arthornowi brakuje głębi i, przynajmniej na razie, jest nazbyt idealny w swoim oddaniu służbie królestwu. Szkoda, że autor poskąpił informacji na temat przeszłości mężczyzny – miało być tajemniczo, a wyszło bezbarwnie. Pozostali pojawiają się na krótko, po czym albo giną, albo odłączają się od królewskiego wysłannika.

Styl debiutującego autora nie jest zniechęcająco zły, ale jeszcze nie nabrał płynności. Nie przypadła mi do gustu stylizacja językowa w dialogach. To, co miało być humorystycznymi przekomarzankami, wypadło nieco przyciężko. Podobnie wplecionym w kilku miejscach nawiązaniom literackim brakuje lekkości i finezji.

Akcja początkowo rozwija się wolno i niezbyt ciekawie. Na szczęście w drugiej połowie powieści przyspiesza, dzięki czemu zaczyna się ją śledzić z zainteresowaniem. Szkoda, że Łukawski skupił się głównie na jednej postaci, odstępując Arthorna jedynie na kilka bardzo krótkich fragmentów. Odnoszę wrażenie, że ta historia zyskałaby, rozpisana na kilka głosów.

Gdzieniegdzie spotkałam się z uwagami na temat „słowiańskiego charakteru” powieści, lecz ów ogranicza się tylko do występujących tu potworów, nie obejmując kultury mieszkańców wykreowanego przez Łukawskiego uniwersum.

Na koniec muszę zaznaczyć, iż im dalej w książkę, tym lepiej – wydaje się, że autor wyrabia się w miarę pisania. Pozwala to sądzić, że kolejne części okażą się lepsze, a może i zaskoczą rozwojem fabuły. Sama nie czuję się ani szczególnie zachęcona, ani zniechęcona do poznawania dalszych losów Arthorna.

Cała trylogia została wydana, jednak tom pierwszy nie zainteresował mnie na tyle, bym przeczytała kolejne.