Melodia Litny (artykuł, E)
Granice masochizmu czyli zimowit jesienny
Łukasz Jabłoński, wyd. Zysk i S-ka
Pierwszy tom cyklu „Rozdroża cienistego szlaku”
Beatrycze Nowicka
Czyli kwiecie bujne acz niestrawne, albo dlaczego przerwałam lekturę „Melodii Litny” po pierwszym rozdziale.
Ostatnio obiecywałam sobie, że zaprzestanę na czas pewien czytania książek polskich autorów, jednak premierowa posucha (jeśli chodzi o fantasy przynajmniej) trwa nadal. Tytuł cyklu „Rozdroża cienistego szlaku” powinien mnie ostrzec, jednak okładka sprawiła, że nabrałam nadziei na rozrywkową fantasy, której lektura umiliłaby mi wolny czas świąteczny. Z głupoty własnej nie zajrzałam do księgarni, ani nie poszperałam w sieci, by zapoznać się choćby z fragmentami, tylko zaopatrzyłam się w powieść Łukasza Jabłońskiego przez Internet. A za głupotę się płaci – w tym przypadku cenę książki.
Obiegowa opinia głosi, że pierwsze zdanie jest ważne. A zatem, oto i ono: „Wegetował z powodzeniem pośród głuszy już od kilku dni, stąd każdy orędownik rozrywek pokrewnie wyszukanych doceniłby zapewne jego wysiłki w dziele upodobnienia się do rośliny”. Gdybym owo zdanie przeczytała w księgarni przed zakupem, już ono wystarczyłoby, aby tom odłożyć na półkę. Pierwsza myśl – o mamo! Ale może potem będzie lepiej… Nie było.
Powiadają też (a ja znam niejeden przykład), że złe wiersze są do siebie podobne. To samo można powiedzieć o kulejącym stylu młodych autorów fantasy. Uwagę zwracają zwykle zdania nadmiernie ckliwe albo opisy w zamierzeniu mroczne i klimatyczne. Plus kulawe porównania. Muszę przyznać, że Łukasz Jabłoński ustanowił nową jakość marnego stylu. Oto garść przykładów:
„Darń pod jego plecami marniała niewinnie.” (jakie winy może popełnić darń ?).
„Wypłowiała materia padła o krok od jego obrzmiałych łydek, by zaraz przyjąć ciężar obnażonego noża” (bohater tnie stary koc na pasy, żeby owinąć sobie nimi stopy, ponieważ nie ma butów).
„Pozbywszy się brzemienia łuku, mężczyzna rozsiadł się obok niego wyraźnie zafrapowany pejzażem skąpanej w mdłym świetle dnia odległej drzewiny.”
„Susz powoli dogasał, noc gęstniała, wiatr nabierał śmiałości w pieszczeniu koron pobliskich drzew, poznanych przezeń aż nadto dobrze w ciągu ostatnich dni.”
„Podmuchy wiatru smagały go (…) obfity pot rosił ciało, trzewia zaciskały się w splątanym węźle strachu. Ledwie panując nad drżeniem rąk, siłą rzeczy nie był władny okiełznać ustawicznych podszeptów zmarniałych morale.” (liczba mnoga to nie pomyłka).
„Odtroczywszy miecz od pasa, Thoregar spuścił go ostrożnie w czeluść. W ślad za nim podążyły wnet miech, łuk i kołczan, a następnie sam posesor ruchomości jął wrażać niedźwiedzie bary w nazbyt ciasną dlań przestrzeń.”
„Z umiarkowaną zgrabnością umieścił zadnią część ciała w jamie.”
Wypadałoby może nieco napisać o zawiązaniu fabuły. Otóż rzecz rozpoczyna się sceną, w której cesarz zdradziecko pozbawiony władzy przez brata leży w lesie z zamiarem doprowadzenia się w ten sposób do śmierci głodowej. Cóż, wychodzi na to, że ów brat głupi jest, skoro krewniaka z rąk wypuścił, albo przynajmniej nie posłał za nim zabójców. W każdym razie eks-cesarz leży i leży, a komary, zdaje się, go omijają, większe zwierzęta także. Można by się zastanowić, że jeśli „słońce umierało, rodziło się i znów ulegało potędze księżyca, on zaś trwał w ustawicznym bezruchu”, to powinien spoczywać we własnych ekskrementach, ale to by przecież było –100 do epickości, więc ani słowa o tym nie napisano. W tymże lesie bohatera znajduje skazany za morderstwo banita, typ: woj z północy. Pała on niezrozumiałą dla mnie chęcią pomocy byłemu cesarzowi, mimo że odgaduje jego prawdziwą tożsamość. Nakłania protagonistę do wspólnego zjedzenia posiłku i proponuje podróż do swojej osady. Niedoszły samobójca traktuje dobroczyńcę niegrzecznie, więc samarytańskie zapędy wojownika dziwią tym bardziej. Pozostaje mieć nadzieję, że banita pragnie wykorzystać głównego bohatera do własnych celów. Oby…
Po wymianie zdań, której już cytować nie będę, bo sądzę, że powyższe przykłady pozwolą wyrobić sobie podejrzenia odnośnie tego, jak drętwo ona brzmiała, postaci wyruszają w drogę. Zakładają obóz nad przepaścią, gdzie byłego cesarza atakuje sowoniedźwiedź, wróć, sądząc z opisu wilko-niedźwiedź, nazwany przez autora tarakiem. Następnego dnia mężczyźni schodzą do doliny, w której – jak były cesarz dowiaduje się od woja – po zachodzie słońca grasują bardzo ale to bardzo groźni nieumarli. Oczywiście dzielni wędrowcy zmuszeni są w niej nocować. Na szczęście wojownik zna kryjówkę. Bohaterowie pakują się do jamy w ziemi. Sądziłam, że ów schron ma jeśli nie drzwi, to choćby cokolwiek do zakrycia otworu. Ale nie. Choć gdzieś zostało napisane, że jest magiczny, więc to zapewne ma wszystko tłumaczyć. Albo też nieumarłym nie zaimplementowano funkcji skakania. Noc nadchodzi. Straszliwi pradawni przeklęci pojawiają się… po czym defilują sobie w tę i nazad, wołając cesarza wygnańca, by do nich dołączył. Ów owładnięty czarem pragnie to uczynić, ale typ-wiking trzyma go za nogi. Przywódca nieumarłych przychodzi nad jamę, łapie młodzieńca za ręce i ciągnie w górę. I tak się siłują przez czas pewien, epicko wielce, aż upiór odpuszcza. Świt nastaje, rozdział się kończy.
Zastanawiałam się, czy nie czytać dalej, żeby chociaż recenzję napisać, ale „Melodia Litny” ma pięćset siedemdziesiąt dwie strony. Drugi rozdział zaczyna się zaś tak: „choć gorzały w nim węgła rozpalone odliczaniem przedłużających się miarek piasku, nade wszystko wzdragał się przed ujawnianiem zachowań właściwych podlotkom”. W tym momencie ostatecznie zdecydowałam, że szkoda mojego czasu na lekturę całości, coś jednak na temat powieści skrobnę – ku przestrodze dla czytelników Esensji.
–
Dalsze tomy do tej pory się nie ukazały, czego – jak nietrudno zgadnąć – zupełnie nie żałuję.