Beatrycze Nowicka Opowiadania

Sto tysięcy królestw (recenzja, E)

Bo z bogiem chaosu najlepszy jest seks

N. K. Jemisin, wyd. Papierowy Księżyc

Pierwszy tom „Trylogii Dziedzictwa”

Beatrycze Nowicka: 5,5/10

Debiutancka powieść N. K. Jemisin zawiera kilka ciekawych pomysłów. Aż szkoda, że im dalej w „Sto tysięcy królestw”, tym bardziej powieść zbacza w stronę paranormal romance.

O powieści N. K. Jemisin przeczytałam jakiś czas temu w Internecie – „Sto tysięcy królestw” miało być przykładem feministycznego fantasy. W notce okładkowej również wspomniano o feministycznych poglądach autorki, ponadto informowano o licznych nominacjach do nagród – w tym Hugo i Nebuli. Zaciekawiło mnie to na tyle, bym sięgnęła po książkę. Już podczas lektury naszła mnie pewna dość smutna (w kontekście przekonań Jemisin) refleksja – mianowicie nie mogłam przestać myśleć, że prawdopodobnie lepiej by się stało, gdyby tę powieść napisał mężczyzna. Mam bowiem nieodparte wrażenie, że w twórczości kobiet piszących fantasy, pewne motywy, schematy, sposoby prowadzenia fabuły, nastrój, czy nawet niektóre dialogi powtarzają się zdecydowanie częściej, niż ma to miejsce w przypadku książek tworzonych przez mężczyzn. W szczególności dotyczy to sytuacji, gdy autorki znajdują się na początku swej pisarskiej drogi, a główną bohaterką czynią młodą kobietę [1].

Tak właśnie jest w przypadku „Stu tysięcy królestw”, w których pierwsze skrzypce gra dziewiętnastoletnia arystokratka Yeine Darr, wezwana z dalekiej prowincji na królewski dwór. Szybko zostaje tam wplątana w intrygi snute przez ludzi i bogów. Nie można odmówić Jemisin wielu dobrych koncepcji, na których oparła swoją powieść. Rozbudowany wątek mitologiczny jest ciekawy, zwłaszcza, że kolejne fakty odsłaniane są przed czytelnikiem stopniowo. Historia wojny bogów, jej przyczyny i konsekwencje stanowią bardzo istotną część powieści, same bóstwa zaś są tutaj jednymi z głównych bohaterów. Pomysł, by pokonani nieśmiertelni zostali uwięzieni w ludzkich ciałach i oddani w niewolę przedstawicielom rodu lojalnego względem zwycięzcy niebiańskiego konfliktu uważam za bardzo dobry. Spętani bogowie wykonują rozkazy ludzi, z czego ci drudzy skwapliwie korzystają – muszą to jednak czynić bardzo ostrożnie, gdyż wystarczy jedno nieprecyzyjnie wydane polecenie, by słowa żądającego zostały obrócone przeciwko niemu. Ponadto, śmiertelnicy dysponują magią. Niestety, w tym przypadku wyjaśnienia autorki bywały dosyć niespójne i sprawiały wrażenie podporządkowanych wymogom fabuły a nie jakiejś nadrzędnej koncepcji.

Nienajgorzej prezentuje się też sam zrąb fabularny – pogmatwana historia rodzinna, nienawiść, zemsta, rozgrywki polityczne. Kiedy na początku powieści Yeine zostaje (ku swojemu zdumieniu) ogłoszona pretendentką do tronu, by zaraz potem dowiedzieć się, że jest jeszcze dwóch kandydatów, zaś głową rodu może zostać tylko jedno z nich, czytelnik wręcz zaciera ręce w nadziei, że za chwilę rozpocznie się bezpardonowa walka o przetrwanie i władzę. Do tego dochodzi jeszcze kwestia morderstwa matki głównej bohaterki i spisku uwięzionych bogów.

Nadzieja jednak szybko zostaje rozwiana, gdy autorka słowami drugoplanowej postaci wyjaśnia, że tak naprawdę większość mieszkającej w pałacu arystokracji wcale nie pragnie wpływów a jedynie rozrywek. Suma summarum okazuje się, że tak naprawdę na pozycji zwierzchnika rodu Aramerich zależy tylko jednej osobie i tak wątek rywalizacji o tron idzie się kochać… a przepraszam, kochać się idzie ktoś inny, ale o tym zaraz. Śledztwo Yeine też ogranicza się do przeprowadzenia kilku rozmów, odwiedzenia komnat, które zamieszkiwała jej matka, zanim wyrzekła się swojego dziedzictwa i opuściła pałac oraz przeglądnięcia starych listów.

Tam, gdzie powinien być rozmach i różnorodność, nagle wszystko się zawęża. Muszę tu przyznać, że ostatnio coraz bardziej podziwiam Martina, który potrafił przedstawić wiele postaci o sprzecznych interesach i ich wzajemne rozgrywki. U Jemisin z arystokratów i dworzan liczy się jedynie główna bohaterka a zarazem narratorka, na dalszym planie pałacowy ochmistrz oraz mag (tu zwany skrybą), jeszcze dalej zaś jej dziadek – obecny władca, kuzynka i kuzyn. Trochę to blado wypada, gdy weźmie się pod uwagę, że akcja toczy się w ośrodku władzy całego świata. Szczególnie, że i wyżej wymienieni (poza samą Yeine oczywiście) zostali w zasadzie tylko naszkicowani. A szkoda, gdyż zapowiadali się całkiem interesująco i rozbudowanie ich wyszłoby „Stu tysiącom królestw” na dobre.

Podobnie rzecz się ma ze światem. Zostają wspominane różne nacje i języki, jednak cała akcja (z wyjątkiem dwóch krótkich wypadów bohaterki) toczy się w pałacu Aramerich. Miejsce to ma swój charakter, lecz znów odnosi się wrażenie, jakby Jemisin zabrakło umiejętności, by „wygrać” swoje pomysły. Yeine błąkająca się w tę i z powrotem po perłowych korytarzach siedziby swojego rodu i rozmawiająca z kilkoma ledwie osobami to zdecydowanie za mało, by nadać powieści wagę. Gdzie tytułowe „sto tysięcy królestw”, skoro świat ogranicza się do kilku komnat?

Owszem, być może autorka chciała uwypuklić w ten sposób fakt, że jej protagonistka w zasadzie jest więźniem pałacu – rodzina wezwała ją z powrotem i wyznaczyła ściśle określoną rolę. Tylko że sam nastrój powieści nie jest ani nazbyt mroczny, ani klaustrofobiczny. Czytając, „Sto tysięcy królestw” miałam pewne skojarzenia z „Trylogią Kusziela” Carey (która akurat jest znacznie lepsza od debiutu Jemisin pod względem kreacji świata i bohaterów). Nie chodzi tu tylko o pierwszoosobową narrację, prowadzoną z perspektywy osoby wspominającej swoje dzieje, ale właśnie o charakter świata przedstawionego. Rzecz zasadza się nie tyle na wydarzeniach, co na sposobie ich przedstawiania oraz rozłożeniu akcentów. W „Stu tysiącach królestw” pojawiają się zbrodnie, tortury i cierpienie, ale przeważnie nie wywołują one w czytelniku silniejszych uczuć – obawy o losy postaci, litości, czy sprzeciwu. Owszem, w pewnym momencie przyszłość Yeine rysuje się w bardzo ponurych barwach. Tylko co wtedy robi bohaterka, która przed przybyciem do stolicy była wojowniczką i wodzem swojego plemienia? Ano zamiast wziąć los w swoje ręce, narzeka i zaciąga do łóżka kolejnych facetów.

Tym, co zostało przedstawione dosyć drobiazgowo, są relacje Yeine ze zniewolonymi bogami, a szczególnie dwojgiem z nich. Młoda szlachcianka darzy swoich nowych towarzyszy bardzo ciepłymi uczuciami i zdaje się nieustannie zabiegać o ich sympatię. Wydaje się to nieco dziwne, gdyż po pierwsze dziewczynę wychowywano w przekonaniu, że upadłe bóstwa są złem wcielonym, a po drugie – czego bohaterka dowiaduje się stosunkowo szybko – boskie plany nie przewidują dla niej niczego dobrego. Zresztą, nieśmiertelni także mają na punkcie dziewczyny słabość. Trzeba powiedzieć, że w „Stu tysiącach królestw” jest całkiem sporo udanych scen z udziałem Yeine i bogów. Szczególnie na początku, gdy dziewczyna się waha, czy powinna im zaufać, a autorka pokazuje różnorakie oblicza nadprzyrodzonych istot. Ciekawie pokazane zostało rozgoryczenie zniewolonych bóstw i to, jak usiłują zachować swoją godność.

Uwagę zwraca przede wszystkim Sieh, patron oszustw, najczęściej przyjmujący postać małego chłopca. Sieh zachowuje się, a czasami nawet myśli jak dziecko, ale to tylko część prawdy, gdyż poza tym jest istotą starą i potężną, pomysłodawcą intryg, bez skrupułów wykorzystującym swój niewinny wygląd do manipulowania innymi. Jemisin udało się oddać tę złożoność, pokazać, jak w mgnieniu oka dziecięca twarz zastyga w maskę, zza której wygląda coś znacznie bardziej obcego.

Drugi bóg, niestety, już od pierwszego rozdziału, w którym się pojawia, zostaje przeznaczony dla głównej bohaterki. I chociaż miewa swoje lepsze momenty, za często występuje w scenach typowo romansowych i przedstawiany jest na modłę bohaterów powieści o wampirach i temu podobnych. Nahadoth, Pan Ciemności, bóg chaosu, zniszczenia, zmian i pożądania, najstarszy z nieśmiertelnych jest oczywiście mroczny, samotny, udręczony, diablo przystojny, niebezpieczny, drapieżny, ale skrywający w sobie okruch dobra. Jak to już swego czasu pisała Anna Kańtoch – marzenie kobiet – maszyna do zabijania, pod wpływem partnerki ujawniająca pokłady czułości i oddania. Podobnie jak jego liczni towarzysze z jakże modnych ostatnio książek dla nastolatek, Nahadoth często wygłasza kwestie w rodzaju „tak długo na ciebie czekałem”, albo „pragniesz mnie”, obcałowuje bohaterkę, tańczy z nią na balu i niczym Edward ze „Zmierzchu” obawia się, że uprawiając seks ze śmiertelną kobietą, uczyni to tak brutalnie, że biedaczka wyzionie ducha. Oczywiście „biedaczka” w tym czasie snuje erotyczne fantazje, duma nad „zakazaną fascynacją” i święcie wierzy, że wybranek będzie się umiał powstrzymać przez wzgląd na uczucie, które do niej żywi.

Tak oto „Sto tysięcy królestw” początkowo powoli, a potem coraz szybciej dryfuje w stronę romansu, gdzie jednym z głównych wątków jest znalezienie przez bohaterkę partnera – i to nie byle jakiego, a najpotężniejszego i najprzystojniejszego (czy dopatrywanie się w tym nieuświadomionego zapewne przekonania, że wyznacznikiem wartości kobiety jest jej mężczyzna to nadinterpretacja?). Zresztą, sama Yeine zapytana, czego tak naprawdę chce od życia, po dłuższym namyśle dochodzi do wniosku, że faceta, po czym skwapliwie wyznaje „zrób ze mną, co chcesz, Panie Ciemności” i oddaje się w jego ręce (czy może raczej – sądząc z opisu – należałoby napisać macki). Po prostu feminizm pełną gębą [2].

Jeśli więc ktoś nastawi się na intrygi, politykę i rodzinne zbrodnie, najpewniej zawiedzie się srodze. Z drugiej strony, powieść Jemisin może podobać się wielbicielkom wątków romansowych. Narracja prowadzona na zasadzie nie zawsze chronologicznie przytaczanych wspomnień, przerywanych dygresjami, czy wizjami wypada dosyć ciekawie i na pewno bardziej oryginalnie niż standardowa narracja trzecioosobowa. Tłumaczenie niestety pozostawia nieco do życzenia – np. nie wiedzieć czemu używane jest słowo „sigil” zamiast „pieczęć”, a kiedy któryś z bohaterów wykrzyknie „o boże” nazywane jest to przysięgą (podejrzewam, że w oryginale mogło paść słowo „swear”). Najbardziej jednak szkodzą niewłaściwe zaimki i końcówki czasu przeszłego – czasami naprawdę nie wiadomo przez to, kto co powiedział, czy zrobił, albo o kim była mowa. Niezbyt fortunnie wyglądają też oderwane sceny, w których bohaterka w wizjach współdzieli wspomnienia mężczyzny. Używanie wtedy formy czasu przeszłego w rodzaju żeńskim jest naprawdę mylące, zwłaszcza, że to, o kogo chodzi, czytelnik musi wywnioskować na podstawie wcześniejszych informacji, lub też skojarzyć dopiero później. Mimo tych drobnych niedogodności, lekki, przyjemny styl jest atutem „Stu tysięcy królestw”. Uważam tę powieść za przykład zmarnowanego potencjału, jednak wciąż może ona stanowić niezobowiązującą rozrywkę – z tym, że raczej dla czytelniczek.

[1] Feliks W. Kres napisał niegdyś o nadsyłanych do niego utworach początkujących autorów następującą rzecz – mianowicie, opowiadania dziewczyn częstokroć bywały lepsze warsztatowo, ale mężczyźni byli w stanie zdobyć się na większy dystans do swoich bohaterów. Wydaje mi się, że sporo w tym prawdy i nie dotyczy to tylko początkujących autorów. Oczywiście są od tego wyjątki.

[2] Inna sprawa, że przeglądając bloga autorki natrafiłam na wpis, z którego wynikało, że Jemisin marzy się rozkwit „heroic fantasy” z bohaterkami w głównej roli i rozbudowanymi wątkami romansowymi. Więc, jeśli o to chodzi, „Sto tysięcy królestw” spełnia założenia… tylko co tutaj jest heroiczne – chyba podboje miłosne Yeine i to, że zamiast pokonywać mrocznych a pradawnych bogów, teraz się ich obłaskawia w łóżku. Na fali wywołanych tą wypowiedzią luźnych rozważań na temat „kobiecej fantastyki” podumałam sobie jeszcze, co by było gdyby Lovecraft był kobietą… Z pewnością to urocze nazwisko mogłoby mieć więcej wspólnego z treścią książek, a i Cthulhu odkryłby swoją prawdziwą naturę wrażliwego romantyka.

Cała trylogia została wydana w Stanach, w Polsce dalsze tomy się już nie ukazały. W sumie, może bym i sięgnęła po drugi, aby sprawdzić, jaki w łóżku okaże się bóg ładu (wydaje się, że to romans z nim właśnie znalazł się w części kolejnej).