Beatrycze Nowicka Opowiadania

Zimowa opowieść (recenzja, E)

New York, New York!

Mark Helprin, wyd. Otwarte

Beatrycze Nowicka: 6/10

„Zimowa opowieść” powstała w 1983 roku, jednak na polski przetłumaczona została dopiero w 2014, w związku z ekranizacją, która przemknęła przez kina w zasadzie niezauważenie. Przyznam, że nie dziwię się temu opóźnieniu, gdyż po lekturze nie wiem, co począć z tą książką. Choć Sapkowski nazywa ją „klasyczną urban fantasy”, nie zaliczyłabym jej do tej kategorii, przynajmniej tak, jak ja ją rozumiem. Do całości bardziej pasowałaby mi etykietka realizmu magicznego. Ujmę to tak: sądzę, że jestem w stanie rozpoznać, czy dany utwór (spośród wydanych w ostatnim półwieczu) został napisany przez autora, który fantastykę zna, lubi, czyta, i którego celem było napisanie powieści fantasy, czy przez pisarza, którego zainteresowania literackie lokują się gdzie indziej, a który uznał, że realizm nie odpowiada jego zamierzeniom i dość swobodnie z niego wykracza. Ten drugi przypadek dotyczy „Zimowej opowieści”, pełnej dziwnych wydarzeń, miejsc i osób, a jednak nie stwarzającej wrażenia, że za tym wszystkim kryje się jakaś struktura.

Niektórzy bohaterowie umierają, by pojawić się ponownie i okazać kimś zupełnie innym, ludzie i zwierzęta nabywają i tracą nadnaturalne moce, nie wydaje się jednak, by miało to wspólną, przemyślaną mechanikę. Raczej, jakby autor postanowił pójść na żywioł i rozwijać swoją opowieść w stronę, w którą w danym momencie zapragnął podążyć.

Z notki okładkowej wnieść można, że Helprin jest człowiekiem wykształconym i doświadczonym dziennikarzem, co przekłada się na styl i przenikliwość, z jaką przedstawia ludzkie zachowania, wnioski i przemyślenia. Mogłabym się także założyć, że pewne dziwaczne osoby oraz wydarzenia zostały oparte na faktach. W „Asystentce pisarza fantasy. Portrecie pani Charbuque” Jeffreya Forda poza opowiadaniami i powieścią znalazły się także krótkie notki, gdzie autor przedstawiał okoliczności powstania i inspiracje swoich tekstów. Lektura ich była bardzo pouczająca, gdyż okazywało się czasami, że to, co uznałabym za kompletnie zmyślone, faktycznie wydarzyło się w życiu pisarza, który dzięki umiejętnemu wkomponowaniu swoich inspiracji w całość przydał im jeszcze więcej niesamowitości. Sądzę, że tak bywało i w przypadku „Zimowej opowieści”.

Z powieścią Heplrina mam ten problem, że szeroko pojętej dziwaczności (w rodzaju szefa gangu, mającego obsesję na punkcie kolorów i marzącego o wyłożonej złotem komnacie, latającego konia, hordy rzezimieszków-goblinów, starej wieśniaczki posługującej się skomplikowanym słownictwem, zwierząt mieszkających pomiędzy gwiazdami, czy trójki osobników usiłujących zbudować tęczowy most do nieba) jest na tyle dużo, by konfundować i „wytrącać” z opowiadanej historii, a przy tym za mało, bym chłonęła to wszystko olśniona tak, jak w przypadku prozy Catherynne M. Valente.

Nazwisko autorki „Palimpsestu” przywołuję nieprzypadkowo, gdyż korzystając z owych elementów fantastycznych, choć nie tylko z nich, Helprin kreśli przed oczyma odbiorcy malowniczy, żywotny obraz miasta. „Zimowa opowieść” w dużej mierze sprawia wrażenie napisanej właśnie po to, by na jej kartach mógł powstać portret Nowego Jorku, który okazuje się miejscem żywym, mitycznym wręcz, istniejącym w jakimś innym, magicznym wymiarze. Podobnie, jak Ararat z „Gromowładnego” (którego autor mieszka w NY), Mark Helprin przedstawia metropolię będącą wręcz osobnym światem, zmienną, niejednolitą, stanowiącą arenę zmagań nadprzyrodzonych mocy. Z całej powieści przebija fascynacja tym miejscem, miłość, jakim darzy je autor. Wydaje się, że pisząc, chciał ująć duszę miasta w słowa.

Trzeba też dodać, że Helprin ma dobry styl:

„Zachodzące słońce kipiało i gestykulowało w nierównych czarnych szybach niezliczonych okien. Sprzedawcy mięsa z rusztu i uliczni śpiewacy tonęli w wieczornej ciżbie, z kabaretów buchały dźwięki orkiestr i smugi purpurowego, zielonego i pomarańczowego światła.”

„Prawdziwe gwiazdy jaśniały niczym dalekie białe flary, zawstydzając swoje imitacje na dworcowym suficie; były ognistymi wiatraczkami, krągłymi, fosforyzującymi spiralami światła (…) wszędzie dookoła wisiały migotliwe łańcuchy wirującego śniegu, zamarłe w swym ruchu.”

„Wieczór i noc (…) zagościły w głębokich cieniach, rzucanych przez lampy.”

„Ogień chybotał się i płożył w kominku jak oszalały, okna drżały w rytm oddechów domu, a drzewa co jakiś czas drapały po szybach jak psy w wejściowe drzwi. Beverly widziała, jak zima krąży po pokoju, niesiona światłem, jak bije od białych promieni poblasków.”

„Manhattan pulsował gorączką (…) [Peter] mijał posrebrzane kaniony z ciepłej czerwonej cegły, słyszał seplenienie wielkiego zepsutego zegara na wieży, drzewa grzmiały zielenią niczym dzwony, ciche ulice były ciemne i eleganckie, jak lustra w przyćmionym świetle, dokoła ciągnęły się tysiące pejzaży: (…) buchający żarem biały kamień (…), gruchające purpurowe gołębie w kształcie muszli, arsenał róż w parku, ulice krzyżujące się ze szczękiem (…) cienie jak lamparty, nakrapiane linie.”

Pojawiają się ciekawe myśli – jak ta, że w twarzy dziecka można ujrzeć własną śmierć albo, że żyjemy dla kilku cudownych chwil, które pojawiają się w niespodziewanych, najczęściej wcale nie podniosłych momentach. Zapamiętałam zabawną uwagę wygłoszoną przez szaleńca: „wiesz, co to kot? (…) Kot to wymówka dla samotnej kobiety, żeby mogła do siebie mówić”. W „Zimowej opowieści” jest sporo wartościowych fragmentów.

Ale właśnie – na mnie to wszystko sprawia wrażenie zbioru fragmentów, chaotycznego, nie składającego się w sensowną całość. Nie bawi mnie czytanie książki, w której nie mam pojęcia, co wydarzy się w kolejnym rozdziale, i to nie ze względu na zaskakujące zwroty akcji, tylko dlatego, że autor, niczym prestidigitator, nieustannie wprowadza zupełnie nowe postaci i wątki.

Okładkowy opis ma bardzo niewiele wspólnego z zawartością, domniemywam też, że twórcy filmu jedynie wybrali pewne motywy oraz wątki i na nich się oparli, gdyż dokładne zekranizowanie całości dałoby niestrawny efekt.

„Zimowa opowieść” nie posiada sensownej fabuły, która ku czemuś by zmierzała. Gdyby była krótsza, mogłaby mimo wszystko olśnić feerią opisów i cudowności, ale że ma niemal siedemset stron, gdzieś po trzysetnej zaczyna nużyć. Myślą wielokrotnie powtarzaną przez bohaterów jest pogląd, że chaos świata jest pozorny, a w istocie wszystko ma swoje znaczenie i ostatecznie szale wagi wyrównują się. Dodam, że jest to sprzeczne z moimi poglądami, co stwarzało dystans. Komuś, kto wierzy w ową mityczną sprawiedliwość i to, że „nic nie dzieje się bez przyczyny” niewątpliwie czytałoby się powieść Helprina przyjemniej. Niektórzy z bohaterów „Zimowej opowieści” doznają oświecenia i dostrzegają ukryty ład. Być może forma utworu również ma odzwierciedlać jego myśl przewodnią – sprawia wrażenie chaotycznej, jednak da się to wszystko powiązać ze sobą i zrozumieć. Najwyraźniej jednak mnie nie oświeciło, gdyż kolejne strony przewracałam z uczuciem narastającego zawodu.

Powieść składa się z czterech części. Początkowe rozdziały pierwszej są opisami rozmaitych postaci, powiązanych ze sobą dość luźno. Wreszcie wyłania się z niej wątek, który, jeśli wierzyć opisom, stał się także głównym wątkiem filmu, i który upodabnia powieść do baśni. W części drugiej Helprin wprowadza zupełnie nowych bohaterów, a poszczególne rozdziały w zasadzie mogłyby być osobnymi opowiadaniami. Trzecia została w dużej mierze poświęcona opisowi idealnej redakcji oraz satyrze na brukową prasę. Akapit o chwytliwych nagłówkach jest skądinąd trafny i śmieszny, jednak długaśne wywody na temat słusznego sposobu wypłat i awansów służą chyba tylko autorowi. Do tego Helprin wyśmiewa dziennikarzy ignorantów, a uważa za przełom milenium 1999/2000. Wreszcie, w części ostatniej w Nowym Jorku zanosi się na apokalipsę… tyle że finał, jaki przedstawił autor, był dla mnie wysoce niesatysfakcjonujący, ot, z dużej chmury mały deszcz. Jeden z bohaterów – Peter Lake – wydaje się rozumieć, ku czemu zmierzało jego życie, ja jednak tego zrozumienia nie podzielam i nie mam pojęcia, czemu miało służyć zakończenie jego wątku. I ogólnie – po co to wszystko? W rzeczywistości owszem – niezależnie od tego, co się wydarzyło, życie toczy się dalej. Ale od książki właśnie oczekuję czegoś więcej, wyjaśnień, rozstrzygnięć.

Trudno mi orzec, jaką grupę czytelników ucieszyłaby lektura „Zimowej opowieści”. Mam wrażenie, że dla wielu fanów fantastyki, jest ona za bardzo „literacka” (abstrahując od tego, że w księgarniach należy szukać jej poza półkami z fantastyką). Z kolei ktoś, kto wypatrzy ją na półce z zagraniczną prozą, głównie obyczajową, może zrazić się elementami nadnaturalnymi. Być może fani serii Uczta Wyobraźni mogliby znaleźć tu coś dla siebie, choć te rozważania o kosmicznej sprawiedliwości uważam za naiwne. Pozostaje mi jedynie nadzieja, że być może udało mi się zasygnalizować, czego można oczekiwać po powieści Helprina.