Beatrycze Nowicka Opowiadania

Ewangelia według Lokiego (recenzja, E)

Mitologia nordycka w wersji bieda z nędzą

Joanne M. Harris, wyd. Akurat

Beatrycze Nowicka: 2/10

Bez serc, bez ducha, bez charakteru, bez polotu, bez inwencji, za to z drewnianymi dialogami i „odkrywczymi” myślami, przy których Paulo Coelho to mistrz celnej refleksji. Po co w ogóle Joanne M. Harris napisała „Ewangelię według Lokiego”, skoro nie miała nic ciekawego do powiedzenia?

O mitach w literaturze i w powieści Harris

Kiedy przed premierą powieści szukałam informacji na jej temat, zaintrygował mnie wpis pewnego neopoganina, skarżącego się na to, że książka obraża jego uczucia religijne. To pobudziło moją ciekawość. Poza, nazwijmy to „nutką skandalu”, zastanawiałam się, jak można obrazić nordyckich bogów. Bóstwa z rozmaitych panteonów, będąc personifikacjami sił natury i zmiennych kolei losów, w większości bywają kapryśne, mściwe, mają liczne wady. Dawni autorzy pokazywali tę niejednoznaczność i zazwyczaj bardzo daleko im było od prób idealizowania obiektów swoich wierzeń. Zatem jak można zszargać ich wizerunek? Po lekturze „Ewangelii…” rozumiem frustrację autora wpisu.

Rozmaite mitologie to skarbnica inspiracji także dla współczesnych pisarzy. Kryją w sobie opowieści, symbole, motywy, które przetrwały w pamięci przez stulecia dlatego, że przemawiały do ludzkich emocji i wyobraźni. Mitologia nordycka i bardziej ogólnie – spuścizna germańska wciąż żyje we współczesnej kulturze. Wydawać by się mogło, że to samograj. Tak wyraziste postaci, jak Odyn, Loki, Thor, czy tak sugestywna wizja, jak Ragnarok, są niezwykle nośne.

Z drugiej strony, poprzeczka ustawiona została wysoko. Motywy z germańskich opowieści pojawiały się w wersji przetworzonej (u Tolkiena choćby). Nordyccy bogowie występowali też osobiście na kartach książek, przedstawiani w rozmaitych ujęciach. Na uwagę zasługują zwłaszcza postmodernistyczni „Amerykańscy bogowie” Neila Gaimana. Ciepło wspominam pełen absurdalnego humoru „Długi mroczny podwieczorek dusz” Douglasa Adamsa (Thor prześladowany przez stewardesę zamienioną w automat do napojów to jedna z tych czytelniczych reminiscencji, które pozostają wyraziste nawet po latach). Nie braknie też bardziej tradycyjnego ujęcia, jak choćby znakomity „Zaklęty miecz” Poula Andersona, czy, osadzeni w quasi-historycznych realiach, „Synowie boga” M. D. Lachlana. Polscy autorzy też chętnie sięgali po wątki „okołowikińskie”, m.in. Jarosław Grzędowicz w „Panu lodowego ogrodu”, Jakub Ćwiek w cyklu o Kłamcy, Marcin Mortka w swojej trylogii, czy ostatnio Łukasz Malinowski w powieściach o skaldzie Ainarze.

Na tle wyżej wymienionych utworów „Ewangelia…” jawi się blado [1]. Przedstawiana bywa jako „współczesna interpretacja” nordyckiej mitologii, co jest określeniem wyjątkowo na wyrost. Powyższe pojęcie – przynajmniej w moim rozumieniu – wskazywałoby na to, że autor wykonał jakąś twórczą pracę, przekształcił znane historie, uwypuklając pewne aspekty, zmieniając wymowę opowieści i zmuszając czytelnika do innego spojrzenia na znane postaci. Po tego rodzaju książkach oczekuję zaskakujących interpretacji, gry z motywami literackimi, nowych odniesień, świeżych motywacji bohaterów. W „Ewangelii według Lokiego” się tego nie uświadczy, to zapis chybionych wyborów artystycznych, z których największy to ten, by w ogóle zabrać się za pisanie.

W swojej biblioteczce posiadam książkę „Wikingowie i Germanie. Sagi ludów Północy”, typowe albumowe, twardookładkowe, bogato ilustrowane wydanie z popularnonaukowej serii poświęconej mitom z różnych części świata. Czemu o tym piszę? Ano dlatego, że z przygód Lokiego opisanych przez Harris tylko jednej nie było w „Wikingach…” (można ją natomiast znaleźć w „Eddzie poetyckiej”), co oznacza, że w „Ewangelii…” czytelnik napotka historie najbardziej znane, najoczywistsze. Rzec można – kilka mitów podstawowych. W paru przypadkach Harris wprowadziła drobne różnice, lub zmieniła tożsamość bohaterów opowieści. Czytelnik, który liznął choćby odrobinę wiedzy na temat mitologii nordyckiej, nie znajdzie w powieści niczego nowego.

Samo powyższe nie musiałoby stanowić wady, gdyby autorka umiała ciekawie opowiadać. Tymczasem, kiedy porównałam streszczenia historii bogów, bohaterów i olbrzymów z „Wikingów…” z „Ewangelią…”, główną różnicą pomiędzy nimi była pierwszoosobowa narracja w tej drugiej, okraszona fragmentami, w których Loki użala się nad sobą oraz w zamierzeniu zapewne śmieszne, a w praktyce miałkie, nawiązania do współczesności.

Można by wyróżnić dwa główne (niekoniecznie wykluczające się) podejścia do mitologii w fantastyce – starania by oddać „ciężar mitu”, poprzez symbole, metafory, archetypy. Ciekawy efekt daje połączenie tego z próbą rekonstrukcji sposobu myślenia naszych przodków (za przykład udanego zastosowania tej metody może posłużyć „Saga o Zbóju Twardokęsku” Anny Brzezińskiej). Z drugiej strony mamy postmodernistyczną żonglerkę cytatami i motywami, zabawę konwencją.

W wykonaniu Harris, mity wypadły nijako. Nordyccy bogowie w są słabi i głupawi, pozbawieni charyzmy. To cienie bohaterów. Świat jest niedookreślony i pozbawiony klimatu. Z jednej strony pojawiają się odniesienia do współczesności – bogowie grywają w piłkę, a boginie robią na drutach czapeczki dla swoich bożąt, niebianie nazywają się celebrytami, wspominają o PRze, czy miewają „superwozy” (mowa o rydwanie Sol). Po takim doborze słownictwa można by się spodziewać losów Lokiego w wersji urban fantasy albo w klimacie à la wizje Dänikena, z Asami i Wanami jako władającymi zaawansowaną technologią zblazowanymi obcymi. Ale nie, bo poziom technologiczny jest raczej niski. Piszę, „raczej”, bo w powieści informacji na temat uniwersum pojawiają się rzadko, a opisów jest jak na lekarstwo.

Bogactwo stylu inaczej

Pozwolę sobie na przykład stylu Harris: „wszyscy zrodziliśmy się z lodu i ognia. Chaosu i ładu. Światła i mroku. Na początku – albo w dawnych czasach – ogień wydobywał się z dziury w lodzie, niosąc zamęt, nieład i zmianę. Zmiana nie zawsze jest korzystna, ale nieunikniona (…). Jednak ani Chaos, ani Ład nie są specjalnie gościnne. Idealny Ład jest nieruchomy, zamarznięty, niezmienny i sterylny. Całkowity Chaos jest nieujarzmiony; gwałtowny i niszczycielski” (nie, te słowa nie wyszły spod klawiatury czternastolatka, właśnie odkrywającego literaturę fantasy, tylko od autorki z tzw. dorobkiem) i dalej „światy wiecznie się zmieniają. (…) Zawsze tak było, od zarania dziejów – odwieczna zmiana między Ładem a Chaosem (…). Życie i śmierć to jedno, a Chaos i Ład to nie dwie przeciwstawne siły, ale jedna, potężna kosmiczna moc, zbyt ogromna, byśmy mogli ją pojąć” (tu uwidacznia się jeszcze inna tendencja, mianowicie taka, by pewne informacje powtarzać czytelnikowi do znudzenia), „jednak władza oznacza odpowiedzialność, a ta z kolei – strach. Strach zaś niesie ze sobą przemoc. A przemocy towarzyszy Chaos” (jedna lektura, a proszę – szereg objawień! Przeczytajcie „Ewangelię według Lokiego” – zmieni waszą percepcję rzeczywistości), „w każdym razie Ognia nie sposób kontrolować; jest dziki i nieprzewidywalny”, „władza zawsze ma wysoką cenę, a im wyższy wzlot, tym boleśniejszy upadek” (prawd objawionych ciąg dalszy).

Dla odmiany przykład opisu: „w każdym razie przedzieraliśmy się przez potężne, mroczne góry poprzecinane wąskimi dolinami, w których hulał przenikliwy wiatr”, „zamek wznosił się wśród skał, między dwiema górami. Było ponuro i zimno” (czy czujecie to tchnienie mroźnego powietrza znad fiordów? Majestat gór, żar wulkanów i moc wzburzonego morza?).

Również dialogi są pozbawione wyrazu. Oto jak Loki przedstawia się w Asgardzie: „No, cześć – zagaiłem. – Pewnie was dziwi, że ktoś taki jak ja chce mieć coś wspólnego z takimi jak wy, ale dajcie mi szansę, to udowodnię, że nie jestem szpiegiem”, „gdybym wiedział, jaki z ciebie siłacz Asa-Thor, jak wielka jest moc bogów w porównaniu z moim ludem, nie dopuściłbym was nawet na sto sześćdziesiąt kilometrów od miasta”.

I jeszcze kilka przykładów różnych: „po moich obrażeniach zaraz nie było śladu, ból ustąpił, magia wróciła do dawnego poziomu”, „orzeł został w tyle, jakieś pół kilometra, jednak szybko mnie doganiał”, „jej runowy pejcz skrzył się jak błyskawica” (nie, nadal nie są to wyimki z fanfika napisanego przez dziecię odkrywające uroki gier RPG). Wreszcie – „rozpętało się istne szaleństwo, Wielki Wąż wyskoczył na brzeg, po równinach szalały piekielne wilki, a hordy z Zaświatów (…) wyłaniały się z Chaosu i atakowały Midgard. (…) Wilki wyły, czarownice latały, potwory wynurzały się ze snu i przybierały postać lęków tych, z którymi walczyły (…) Równina Idy spływała krwią (…). Już od dawna nie zaznałem rozkoszy wszechogarniającego zniszczenia (…) Ptaki, skrzydlate węże, smoki atakowały z nieba.” W kategorii „najbardziej beznadziejnie opisana Ostatnia Bitwa” powieść Harris niniejszym zajmuje zaszczytne pierwsze miejsce, choć niewykluczone, że jakieś spektakularne porażki w tym temacie najzwyczajniej w świecie wyrzuciłam z pamięci.

Dodam jeszcze zupełnie niepotrzebny zamęt nomenklaturowy. Po co nazywać Lokiego demonem, skąd tytuł „Ewangelia…” skoro to ani dobra nowina, ani opowieść o Mesjaszu z religijnym przesłaniem i pouczeniami? Może to miało być jakieś nawiązanie do „ewangelii Judasza”, tym niemniej raczej nie znajdzie się tu odwrócenia perspektywy i ocen.

Loki i Sigyn

Na temat Lokiego można by długo pisać. Ograniczę się do tego, że postać ta ma ogromny potencjał i bywały przypadki, że nawet, kiedy pojawiała się tylko na drugim planie, momentalnie „kradła” daną scenę. Loki rozgrywany bywał rozmaicie, jako „ten zły” – u Mortki, jako obdarzony przewagą cech pozytywnych buntownik u Lachlana. Różnie też przedstawiano jego relację z Odynem (warto tu wspomnieć „Amerykańskich bogów”). Z reguły Loki zyskuje, gdy przestawia się go niejednoznacznie, jako postać-zagadkę. Choćby w filmach z serii ekranizacji komiksów Marvela. W „Thorze” Kenneth Branagh bardzo dobrze rozegrał ambiwalentny stosunek Lokiego do Asów, w „Avengersach”, Loki wepchnięty w rolę typowego antagonisty tracił wiele ze swego uroku, by odzyskać go w drugiej części „Thora”, gdzie jego relacja z tytułowym bohaterem została ciekawie nakreślona. Oczywiście nie można tu nie pochwalić świetnej, zapadającej w pamięć kreacji Toma Hiddlestona, który umiał tę niejednoznaczność wygrać.

Obsadzenie Lokiego w charakterze pierwszoosobowego narratora to już zabieg ryzykowny, bo odziera go z części owej tajemnicy. Podejrzewam, że z zadaniem mógłby poradzić sobie Gene Wolfe albo Roger Zelazny. U Harris Loki jest wiecznie użalającym się nad sobą i przekonującym czytelnika o własnym sprycie słabeuszem, co to łaknął przyjaźni i akceptacji otoczenia, ale został odtrącony, więc się mścił. Aż przykro czytać, jak ciągle skamle. Może i jest to odmienne od wersji Lokiego modnej ostatnio, jednak taka wizja nie budzi w czytelniku entuzjazmu.

Wspominany na początku neopoganin skrytykował przede wszystkim portret Sigyn (Sygin/Sigin), która w ujęciu Harris została przedstawiona jako „macierzyński typ z głupim wyrazem twarzy i niezłą figurą, którą skrywała pod prostymi szatami w kwiaty” oraz „żona we flanelowej koszuli nocnej, z plackiem w ręku.” A przecież Sigyn wydaje się postacią jeszcze bardziej tajemniczą niż sam Loki. Gdy bogowie stracili cierpliwość do wybryków Lokiego (paradoksalnie po tym, jak Kłamca wygarnął im po pijaku prawdę w oczy), w ramach kary zmienili w wilka jednego z synów jego i Sigyn. Ten w szale rozszarpał swojego brata. Kiedy Loki został skazany na tortury wężowego jadu, za więzy posłużyły jelita jego dziecka. Sigyn zeszła do miejsca kaźni męża, który ściągnął śmierć i przekleństwo na jej dzieci. Nie po to, by patrzeć, jak ten wije się w męce, tylko by starać się zmniejszyć jego cierpienia.

Wikingowie tak tłumaczyli sobie trzęsienia ziemi (gdy Sigyn opróżnia czarę, do której zbiera jad, trucizna kapie na Lokiego, a ten miota się w bólu). Jednakże współczesny pisarz, który zabiera się za przedstawianie tej historii, winien wymyślić dla Sigyn jakąś ciekawą motywację. Czy była jedną z tych kobiet, beznadziejnie zakochanych w łajdakach? Czy może nienawidziła Asów i Wanów za zabicie dzieci i to był sposób, by choć trochę pokrzyżować ich szyki; okazywała lojalność temu, który ośmielił się wytknąć niebianom ich naturę? Może uważała, że jej nieustanna obecność będzie karą większą, a ulga od bólu umożliwi Lokiemu rozpamiętywanie swojej winy i porażki? Może jej litość miała być oznaką pogardy? Albo – by jeszcze bardziej zamieszać w fabule – wyobrażam sobie wersję, w której piękny i jasny Baldr, ulubieniec bogów i ludzi, zgwałcił Sigyn, a ona nie mogła zwrócić się z tym do nikogo, bo by jej nie uwierzono. Owocami gwałtu były dzieci, które Loki uznał za własne, on, ojciec potworów tak ucieszył się z normalnego potomstwa, że bogini nie potrafiła wyjawić prawdy nawet jemu. Mogła za to odpowiednio pokierować mężem. A kiedy wszystko się dokonało, czując się winna, została jego opiekunką i towarzyszką. Jak widać sposobów na rozegranie tego wątku jest wiele.

U Ćwieka w pierwszym tomie „Kłamcy” Sigyn pojawia się na chwilę, ale jest to zapadająca w pamięć scena. Motyw tortury twórczo rozegrał też Wojciech Świdziniewski w opowiadaniu „Czarka jadu”. Harris niestety nie miała żadnego ciekawego pomysłu.

Już, już kończę

Ostatni cytat z „Ewangelii…” – „a czy dana historia staje się hitem (…) zależy od tego, jak się ją opowiada. I kto to robi.” Z tym się zgodzę. Tu mamy do czynienia z kitem. Zamiast tracić czas i pieniądze na powieść Harris można spokojnie obejrzeć sobie oba „Thory” (więcej głębi psychologicznej tam będzie), czy sięgnąć po którąś z innych wymienionych wyżej książek.

[1] Wyjąwszy może dalsze tomy cyklu Ćwieka, gdzie niestety zaznacza się tendencja spadkowa. U Malinowskiego też bywa nierówno.