Beatrycze Nowicka Opowiadania

Rada mniejszości (recenzja, E)

Miasto, magia, Matthew Swift

Kate Griffin, wyd. MAG

Czwarty tom cyklu o Matthew Swifcie

Beatrycze Nowicka: 8/10

Fani cyklu Kate Griffin nie powinni poczuć się zawiedzeni „Radą mniejszości”. Czytelników, którzy nie mieli okazji zetknąć się z powieściami o londyńskim czarnoksiężniku, zachęcam do sięgnięcia po tom pierwszy.

„Rada mniejszości” to już czwarta odsłona cyklu Kate Griffin. Również i tym razem w ręce czytelnika trafia książka nieco odmienna od swych poprzedniczek, a przecież zachowująca wszystkie te elementy, które decydują o charakterze całości. W recenzji „Neonowego dworu” pisałam o proporcjach pomiędzy opisami, dialogami, a relacjonowaniem wydarzeń. Pod tym względem „Rada mniejszości” najbardziej przypomina „Szaleństwo aniołów”. Kate Griffin w mniejszym stopniu odwołuje się do konwencji rodem z amerykańskich blockbusterów, buduje też poważniejszy nastrój (co nie oznacza, że rezygnuje z kąśliwych uwag Swifta, kwiecistych wypowiedzi jego uczennicy, humoru sytuacyjnego, czy elementów satyry). Ponownie więcej tu opisów, choć nie przytłaczają one tak jak w „Nocnym burmistrzu”. Za ich pomocą pisarka po raz kolejny kreśli przekonujący i żywy obraz Londynu. O ile w „Szaleństwie aniołów” uwagę czytelnika przykuwała przede wszystkim miejska magia, o tyle „Rada mniejszości” wydaje się bardziej realistyczna. Choć nie brakuje tu spektakularnych scen, pomysłowych zaklęć, rozmaitych magicznych istot oraz konstruktów, całość wydaje się mocniej osadzona w naszej rzeczywistości. Tom pierwszy zachwycał światem przedstawionym, w części czwartej Griffin skupia się na postaciach. Oprócz bohaterów, których czytelnik miał już okazję poznać i polubić, pojawiają się nowi, także ciekawi. Pośród nich na uznanie zasługuje zwłaszcza Rajca Templeman.

Dark, narrow streets, I still think of it,/ This place has no name, no mercy,/ Big, peering eye looks down from the sky/ But I am not sure, if it can see/ And if you protest, they will burn you alive/ Oh, how does it feel to be really free? (…)/ I’m looking for angel, someone who’d save me” (Edyta Bartosiewicz, „Angel”)

Istotna różnica pomiędzy „Radą mniejszości” a poprzednimi tomami dotyczy fabuły. Owszem, tradycyjnie już Matthew jest ścigany i regularnie zbiera cięgi od wszystkich wokół. Tym razem jednak to on pierwszy wkracza na wojenną ścieżkę. Znacznie ważniejszą kwestią jest natura jego przeciwników. W dwóch poprzednich częściach Swift walczył z magicznymi istotami – w „Nocnym burmistrzu” rozwiązywał sprawę klątwy, za pomocą której wezwano śmierć miast, a w „Neonowym dworze” starał się powstrzymać ducha zwanego Zaciemnieniem.

Tymczasem w „Radzie mniejszości” Kate Griffin prowadzi kilka równoległych wątków. Jeden z nich dotyczy narkotykowej mafii, drugi tajemniczego potwora, który pozbawia nastolatków osobowości, trzeci opozycji w łonie Rajców, a czwarty eksperymentów na żebrakach. Pisarka splotła je bardzo wdzięcznie. Jak nietrudno się domyślić, wszystkie te sprawy łączą się ze sobą, choć nie zbiegają się do jednego punktu. Z tego względu, zamiast tak jak poprzednio zafundować czytelnikowi spektakularny finał, Griffin bardziej równomiernie rozkłada napięcie.

Wątek magicznych narkotyków pojawiał się już wcześniej – choćby w „Dworcu Perdido” Chiny Mieville’a, czy „Froncie burzowym” Jima Butchera. „Rada mniejszości” różni się od nich tym, że temat ten nie stanowi głównej osi fabuły, ale raczej jeden z filarów, ściśle połączony z wątkiem politycznym, który okazuje się ważniejszy.

Ciekawie prezentuje się też wspomniany wyżej potwór – nie chcę zdradzać zbyt wiele, więc napiszę tylko, że przyczyna jego powstania, charakter i wreszcie koniec całej historii są oryginalne. Ponadto wątek tej istoty jest okazją do poczynienia kilku bardzo trafnych uwag na temat dorastania. W pamięć zapadły mi zwłaszcza przytaczane od czasu do czasu (nie napiszę z jakiej okazji, by nie psuć zabawy) strzępki kłótni dzieci z rodzicami, wyrzuty, padające oskarżenia, obelgi, myśli wściekłych i rozgoryczonych nastolatków. Pośród nich znalazłam i takie słowa, które sama usłyszałam wiele lat temu. Lektura tych fragmentów – nie po raz pierwszy, ale za to bardzo dobitnie – uświadomiła mi, jak mało wyjątkowi jesteśmy w naszym cierpieniu. I jest to w pewien sposób pocieszające, że niezależnie od tego, jak głęboka bywa samotność, są gdzieś ludzie, którzy czują podobnie. Przypominanie o tym uważam za jedną z cech dobrej literatury.

Tradycyjnie pozwolę sobie na kilka cytatów: „Panie Burmistrzu – zaczął głosem zaostrzonym na brzegach z racji wieku, ale pośrodku wygładzonym przez doświadczenie”, „na Marchmont Street handlowano starzyzną (…) Nawet żywność sprawiała tu wrażenie używanej – od chińskiego makaronu odgrzewanego za plastikową zasłoną aż po zakrzepły tort po dwa i pół funta za kawałek”, „gdzieś na dole zatrzasnęły się w ciemności drzwi. Wzywano taksówki, zatrzymywały się autobusy, pociągi sypały na tory białoniebieskimi skrami, lisy warczały, okna się zamykały, buty zdejmowano z obolałych stóp pod koniec dnia pracy, światła gaszono, muzykę wyłączano, a miasto toczyło się przed siebie”, „jeśli uczucia można wyrażać połowicznie, Templeman robił to ćwiartkami”, „ruszyliśmy na południe ku (…) miejscu, gdzie odległości się wypaczają, a centrum miasta spotyka się z sąsiednimi dzielnicami, by stoczyć walkę, po której obie strony krwawią znakami ruchu jednokierunkowego”. Kate Griffin mówi swoim własnym głosem.

„We get crazy every Friday night,/ Drop it like it’s hot in the pale moonlight (…)/ Mary prays the rosary for my broken mind/ (I said don’t worry about it)/ I sing the body electric/ I sing the body electric (…)/ sing that body electric/ I’m on fire” (Lana del Rey, „Body electric”)

Cykl o londyńskim czarnoksiężniku wyróżnia się także dzięki osobie głównego bohatera. Jedyne słowo, określające jego istotę, jakie przychodzi mi na myśl, to amalgamat. Ciało i wspomnienia człowieka, połączone z kolektywną jaźnią elektrycznych aniołów, będących czymś w rodzaju żywiołaków telekomunikacji.

Bardzo ciekawie wypada zwłaszcza „Szaleństwo aniołów”, gdzie narracja w pierwszej osobie liczby pojedynczej płynnie przechodzi w pierwszą osobę liczby mnogiej. Równocześnie zmienia się perspektywa, ocena sytuacji, reakcje. To rozwiązanie ma jedną wadę – choć jest ono interesujące pod względem koncepcyjnym, w pierwszym tomie Matthew Swift wydaje się niedookreślony. Z jednej strony czytelnik obserwuje jego ludzkie reakcje i poznaje strzępki wspomnień, z drugiej regularnie manifestują swoją obecność jego „współlokatorzy”, ale jakby brakuje czegoś pośrodku. Jest to zgodne z intencją pisarki – niejednokrotnie czarnoksiężnik zastanawia się, kim jest i czy jego stan można nazwać życiem. Ceną takiego rozwiązania jest jednak brak sympatii ze strony czytelnika.

W dalszych tomach Griffin poświęca więcej uwagi człowiekowi. Dominuje narracja w liczbie pojedynczej, a anioły dochodzą do głosu głównie w sytuacjach, kiedy bohater przeżywa gwałtowne emocje. Ponownie jest to umotywowane – w tomie pierwszym czarnoksiężnik usłyszał, że im dłużej anioły będą żyć w jego ciele, tym większą przewagę uzyska komponent ludzki. Dzięki temu Matthew staje się bliższy czytelnikowi, zyskuje charakter. Jednak to przesunięcie proporcji sprawia, że elektryczne anioły stają się przede wszystkim źródłem dodatkowych mocy, podczas gdy wcześniej były bardziej osobnymi istotami.

Przede wszystkim, ale nie wyłącznie. Ciekawym wątkiem przewijającym się przez cały cykl jest walka Matthew-człowieka o zachowanie samego siebie. Swiftowi „zagraża” nie tylko pochłonięcie przez elektryczne anioły, ale też utrata osobowości wynikająca z parania się magią. Czarnoksięstwo stwarza ogromne możliwości, jednak niesie ze sobą ryzyko, że władający mocą stopi się z jej źródłem, stanie miastem. A im potężniejszy mag, tym bardziej grozi mu utrata samego siebie. Jakby tego było mało, status Nocnego Burmistrza również oznacza zostanie częścią dziedzictwa Londynu, awatarem szalonego smoka. Matthew stąpa bardzo wąską ścieżką.

Jednak nie tylko dlatego niebieskooki czarnoksiężnik pozostaje oryginalną postacią. Być może dzięki temu, że stworzyła go kobieta, protagonista nie przejawia typowej samco-alfowatości. Jest potężny, ale nie łaknie władzy, nie popisuje się, jeśli nie musi. Podczas gdy wielu jego kolegów po fachu wykorzystuje swoje moce, by zdobyć pieniądze czy poważanie, czarnoksiężnik wiedzie żywot włóczęgi, którego cały dobytek może zmieścić się w noszonej na ramieniu torbie. Zmuszony do współpracy z Rajcami, będącymi w istocie korporacją, Matthew nieustannie wyłamuje się, walczy z systemem. Opowiada się po stronie zwykłych ludzi i nie chce wybierać mniejszego zła (inna sprawa, że to nierzadko kończy się złem większym). Nie przyjmuje do wiadomości pouczeń o dobru ogółu i koniecznych poświęceniach. Pisarce udało się odmalować go tak, by bohaterskie aspekty jego osobowości nie wypadły sztucznie. Swift ma swoje wady i nierzadko popełnia brzemienne w skutkach błędy. Griffin wyposażyła go także w szereg charakterystycznych cech, jak zamiłowanie do jedzenia, sarkastyczne poczucie humoru, niechęć do wymuskanych ludzi z wyższych sfer oraz do szastania pieniędzmi. Wszystko to razem wzięte składa się na postać, o której myśli się jak o żywym człowieku.

Zakończenie „Rady mniejszości” jest otwarte. Kate Griffin napisała jeszcze dwie powieści, których akcja toczy się w magicznym Londynie, choć to nie Swift jest głównym bohaterem. Na swojej stronie pisarka wyjaśnia, że nie wyklucza powrotu do świata i postaci, lecz na razie ma mnóstwo innych pomysłów. Doceniam tę postawę. W obecnym kształcie cykl jest jednym z najbardziej wyrównanych pod względem jakości. Jest też jednym z najciekawszych, jakie dane mi było czytać. Pokazuje, czym może być nowoczesna fantasy.

Zajrzenie na stronę autorki uświadomiło mi, że o ile okładki pierwszych trzech tomów są takie, jak w wydaniach oryginalnych, ta do „Rady mniejszości” została stworzona na potrzeby polskiego wydania. I dobrze, bo angielska ilustracja jest dość brzydka. Polska okładka nie tylko zachowuje charakter serii i jest udana pod względem graficznym, ale też Matthew Swift wreszcie przypomina postać opisaną na kartach książki. Wielkie brawa dla autora! Dodam też, że to właśnie okładka skłoniła mnie do przeczytania zamieszczonego w Internecie fragmentu „Rady mniejszości”, a to z kolei do sięgnięcia po cały cykl.

Niestety, pozostałe dwie powieści z tego świata, czyli – po przetłumaczeniu tytułów: „Zagubione dusze” i „Szklany bóg” – nie ukazały się w Polsce.