Beatrycze Nowicka Opowiadania

Pamięć Światłości (recenzja, E)

Daleko jeszcze?

Robert Jordan, Brandon Sanderson, wyd. Zysk i S-ka

Czternasty tom „Koła Czasu”

Beatrycze Nowicka: 4/10

Czternasty i ostatni tom „Koła Czasu”. Tarmon Gai’don trwa, obrońcy Światłości są znużeni. Czytelnik, niestety, także.

Po raz pierwszy ze światem Koła Czasu zetknęłam się czytając antologię „Legendy”. Zamieszczone tam opowiadanie znudziło mnie i zniechęciło do całego cyklu. Kiedy wiele lat później przypadkiem sięgnęłam po „Oko świata”, byłam nastawiona negatywnie. Do dziś nie umiem ująć w słowa, co takiego było w pierwszych kilkudziesięciu stronach opisu życia Randa w jego wiosce, że zachęciło mnie do dalszej lektury, a potem – do zaopatrzenia się w kolejne tomy. Oto magia opowieści. Pierwsze trzy, może cztery części były naprawdę dobre. Akcja wprawdzie rozwijała się powoli i raczej schematycznie, jednak barwny świat urzekał, a do bohaterów łatwo było się przywiązać. Potem Jordan stracił kontrolę – poboczne postaci i wątki wprowadzone w zbyt dużej ilości sprawiły, że cała historia przestała być spójna. Fabuła ugrzęzła, a akcja została niemiłosiernie wręcz rozwleczona tak, że sytuacje, które powinny znaleźć swoje rozwiązanie po kilkuset stronach, ciągnęły się przez kilka tomów, zaś ilość miejsca poświęcona na ich opisywanie była niewspółmierna do znaczenia. Po śmierci pisarza Brandon Sanderson wykonał ogromną pracę, by zebrać wszystko w całość i doprowadzić do rozstrzygnięcia.

Doceniam tę pracę, jednak samego finału nie mogę nazwać udanym i to z wielu względów. Być może mają w tym swój udział zawiedzione nadzieje – sądzę, że każdy fan cyklu wyobrażał sobie zakończenie „Koła Czasu” na swój sposób i nikłe są szanse, by te wyobrażenia pokryły się w pełni z wizją Sandersona. Gorzej jednak, że gdzieś ulotniła się wyżej wspominana magia, za pomocą której Jordan potrafił sprawić, że przymykało się oko na nielogiczności, dłużyzny, czy wtórność. A bez tego „Pamięć Światłości” staje się nudnym opisem ostatnich przygotowań do bitwy i samej Tarmon Gai’don, gdzie wprawdzie padają miliony trolloków, jednak nie robi to specjalnego wrażenia.

Wciąż się zastanawiam, jak by do Ostatniej Bitwy podszedł Jordan. Czy gdyby miał więcej czasu, dałby w ogóle radę doprowadzić rzecz do końca? A jeśli tak, jak by ów koniec wyglądał. Czy to, że Jordan walczył w Wietnamie, pozwoliłoby mu uczynić opis wiarygodniejszym? Wszak z bitwami w „Kole Czasu” bywało różnie – pamiętam, że spodobał mi się pełen chaosu, zmontowany z oderwanych scen, opis bitwy o Cairhien, ale pamiętam także średnio porywające przedstawienia innych walk, gdzie Rand niemal samojeden pokonywał tysiące trolloków za pomocą splotów. „Wyczucie epickości” też czasami Jordanowi zaiste epicko szwankowało, jak choćby wtedy, gdy umyślił sobie, że próby złamania młodej Amyrlin będą polegały na regularnym spuszczaniu jej lania kapciem na goły tyłek. Więc mogło być rozmaicie.

A jak jest? Ostatnia Bitwa w wykonaniu Sandersona budzi przedziwne wrażenie jednoczesnego rozwiązywania rozmaitych kwestii „na chybcika”, jak i nużącej rozwlekłości. Sanderson z jednej strony wiele rzeczy pominął, a z drugiej uraczył czytelnika niemal tysiącstronicowym opisem walk z siłami ciemności.

Najpierw wyjaśnię, o co chodzi z pierwszą kwestią, czyli wrażeniem okrojenia. Nierzadko czytając cykl, wydawało mi się, że oto dana osoba lub przedmiot mają do spełnienia jakąś rolę w ostatecznym starciu, że te wątki rozwinięte zostały po coś. Pamiętam też intrygującą scenę z planszą do gry, z której wynikało, że Czarny ma wobec Randa jakiś przewrotny plan, który poznamy dopiero na samym końcu. Tymczasem albo owe postaci i rzeczy zostały porzucone, a pomysły niewykorzystane, albo pewne sceny i rozstrzygnięcia odbywają się szybko, tak jakby Sanderson „odhaczał” kolejne punkty do załatwienia.

Rozczarowuje przedstawienie kwestii Seanchan. Wątek ich najazdu ciągnął się niemal od początku cyklu, podkreślane były trudne do pogodzenia różnice (zwłaszcza kwestia niewolnictwa kobiet władających mocą). Sama relacja Mata i Tuon, o ile dobrze pomnę, rozwijała się przez dwa tomy. A teraz, raz dwa, kilka stron, jedna rozmowa i załatwione, a czytelnik się dowiaduje, że tak właściwie to mieszkańcy czterech podbitych przez Seanchan państw są zadowoleni z okupacji, bo oznacza ona stabilne rządy. Najbardziej „po łebkach” została rozwiązana sprawa istoty z Shadar Logoth, wspomnę jeszcze o wyjątkowo powierzchownym i pospiesznym opisie rozpoczynającego tom ataku na Caemlyn (co oczywiście nie wyczerpuje listy). Niektóre postaci znikają ze sceny, albo pojawiają się tylko przelotnie, ot tak, żeby zaznaczyć, że Sanderson całkiem o nich nie zapomniał – jak choćby Morgase (trudno uwierzyć, że Elayne w ogóle nie pożegnała się z matką przed wyruszeniem na wojnę). Są też tacy, co do których odnosiłam wrażenie, że przyjdzie im zrobić wiele więcej, a tak się nie stało. Ponadto część bohaterów w interpretacji Sandersona różni się na tyle od siebie z poprzednich tomów, że tworzy to dysonans [1].

Sądząc z innych recenzji i opinii, niektórzy dziwią się pojawieniem się w siłach Cienia jeszcze jednej nacji, choć sądzę, że to akurat był pomysł Jordana. Na końcu tomów poprzednich znajdowały się informacje o świecie i słowniczek. Zawsze dziwiło mnie, dlaczego pewnemu krajowi, leżącemu poza granicami mapy, poświęcano tam tak dużo miejsca. W „Pamięci Światłości” jego mieszkańcy przybywają na Ostatnią Bitwę, jednak bez odpowiedniej wcześniejszej podbudowy jest tak, jakby wyskoczyli znikąd – i czy potrzebnie? Pojawiają się wzmianki o relacji jednego z Przeklętych z tamtejszą przywódczynią, jednak są one jakby zawieszone w powietrzu.

Nie wiem, czy słusznym było wprowadzanie wątku rozbicia Czarnej Wieży [2] – zajmuje on miejsce, które mogło być spożytkowane na należyte przedstawienie innych kwestii, jak choćby te, o których wspominałam wyżej. Rozumiem też, że Sanderson chciał umieścić „coś swojego”, ale czy wprowadzenie grupki nowych bohaterów i rozwijanie ich relacji to dobry pomysł w sytuacji, gdy postaci jest już nadmiar?

Jeśli wpisać do wyszukiwarki grafiki Tarmon Gai’don, znajdzie się trochę prac, na których Rand, Mat i Perrin wiodą armie pod swoimi sztandarami. Tymczasem Sanderson rozdzielił trójkę ta’veren. O ile pomysł na walkę Perrina z Zabójcą w Świecie Snów jest barwny, prowadzenie jej równolegle do Ostatniej Bitwy nie wydaje mi się dobrym pomysłem.

Tak samo „rozbicie” Tarmon Gai’don na szereg bitew. Może wypada to sensowniej [3], może też autor uznał, że skoro cykl taki opasły, to i finał musi być odpowiednio obszerny – ale rozciągnięcie opisu na niemal tysiąc stron jest zabójcze dla dramatyzmu. Czytając o tym, jak po raz któryś z rzędu dany bohater z okrzykiem na ustach szarżuje na trolloki czy Sprzymierzeńców Ciemności, czuje się jedynie znużenie.

Dość licho wypadła także konfrontacja Randa z Czarnym. To już próby bohaterek, wiele tomów temu chcących dostać się w szeregi Aes Sedai, wypadły bardziej emocjonująco. Sandersonowi w „Pomrukach burzy” nawet nieźle wyszła scena oświecenia (dosłownie i w przenośni) młodego al’Thora na Górze Smoka, ale w „Pamięci Światłości” zawiódł, każąc bohaterowi przerzucać się z Shai’tanem banałami – a już zapis dużymi literami ten banał podkreśla.

Tom ostatni pogrąża także forma, na co złożyły się zarówno kiepski styl, jak i kulawe tłumaczenie.

Opisy epickich zmagań nierzadko budzą zażenowanie zamiast wzruszenia: „A Egwene – rozpłomieniona Jedyną Mocą lampa sprawiedliwości i sądu – wypalała ranę, uzdrawiała świat”, „Amyrlin wykreowała gorącą nawałnicę, która parzyła oczy, ręce i serca trolloków”, „atak ogirów był straszny i wspaniały zarazem. Ich uszy były odchylone ku tyłowi, oczy szeroko rozwarte”, „on jednak dalej tkał, rycząc i posyłając ognistą wstęgę, by unicestwiła lianę, która unieruchomiła jego ojca”, „dziesiątki czarnych jak smoła, zdeprawowanych złem wilków wdarły się pomiędzy szeregi broniących się ludzi”, „nicość emanowała wielką siłą, która wciągała wszystko wokół”.

Tak brzmi początek przemówienia Elayne, zagrzewającej swoich ludzi do walki: „To jest miejsce (…), w którym obiecuję wam zwycięstwo. To tutaj mówię wam, że nastaną nowe dni, a kraj zostanie uzdrowiony. To dziś obiecuję wam, że światło powróci, nadzieja przetrwa, a my będziemy dalej żyć. Zamilkła. (…) Moją rolą jest was pokrzepiać – mówiła dalej Elayne. – Ale ja nie mogę tego uczynić! Nie powiem wam, że kraj przetrwa, że Światłość zwycięży (…). To nie jest dzień na puste obietnice”. Tak zaś prezentuje się fragment rozmowy Randa z Czarnym „- TWOJE SŁUGI NIGDY NIE STANĄ DO WALKI, KIEDY ZGAŚNIE WSZELKA NADZIEJA. NIE BĘDĄ TRWAĆ NA POSTERUNKU DLATEGO, ŻE TO SŁUSZNE. TO NIE SIŁA ZAWSZE CIĘ ZWYCIĘŻA, ALE SZLACHETNOŚĆ – BĘDĘ NISZCZYŁ! BĘDĘ ROZDZIERAŁ I PALIŁ! ZEŚLĘ NA WSZYSTKICH CIEMNOŚĆ, A ŚMIERĆ BĘDZIE FANFARĄ, KTÓRA OBWIESZCZA MOJE PRZYBYCIE!”.

Sanderson okazał się też „mistrzem” porównań: „Aviendha przeskoczyła przez bramę, aż zaświstały poły jej odzienia, zaś Jedyna Moc była niczym ukryta gdzieś błyskawica”, „nieopodal błysnęło; piorun uderzył obok Lana, jak gdyby był czymś fizycznym”, „oba [sploty] unicestwiły się nawzajem, niczym wrzątek i zamarzająca woda”. Zaś poniższe zdanie wygląda jak przykład z poradnika, jak nie należy pisać: „Shieranan, noszących okryte z przodu hełmy i zbroje zrobione z płaskich części, na polu walki wydawało się cechować szczególne okrucieństwo”.

Przekład chwilami aż boli – zwroty tłumaczone niepoprawnie, albo kompletnie źle dobrane słowa. Jak tu się przejąć walką potężnych przenoszących, kiedy zamiast atakować ogniem stosu, rzucają w siebie „ogniska”? Trochę wyselekcjonowanego kwiecia cytuję poniżej: „masz wewnętrzne rozdarcie, Randzie al’Thor, ale będziesz musiał to zrobić”, „Osłono mego serca – rzekł cicho [Rand do Aviendhy]” (to już „tarczo mego serca” nie mogło być?), „w wizji Aviendhy pojawiła się smuga światła i wykreowała płonący snop ognia” (mniemam, że powinno być „w polu widzenia”, a jak dalej, to trudno się domyślić), „całe jej życie, które pamiętała, zwykle trwało krócej niż rok”(jakie „zwykle?”), „być może jest zbyt spięty wobec rozwoju wydarzeń”, „Aviendha mogła skończyć w znieruchomieniu”.

Czasami fragmenty zdań są tłumaczone niepoprawnie: „poruszanie się w ten sposób było jej drugą naturą. Niestety, sprawiało to, że jej umysł nie był wtedy niczym zaprzątnięty” (chyba chodziło o to, że aby się skutecznie skradać, należało się na tym skupić), „[Rand mówi do Czarnego] Jest jakieś przeciwieństwo do świata bez Światłości, a ty je chcesz utworzyć” (tu z kolei powinno być „który chcesz utworzyć”), „z trudem rzucił małe ognisko w górę, w otwór, którego tarcza jeszcze nie weszła na miejsce” (tu chyba chodziło o to, że kobieta próbowała odciąć mężczyznę od źródła tarczą, a ten zdołał jeszcze wyczarować ogień stosu). Skąd się wzięły tłumaczce „ale trzy ta’veren… one były najważniejsze”? Wydawało mi się, że to, iż „pathetic” nie należy tłumaczyć na „patetyczny” to szkolny błąd, o którym wie każdy, kto choć trochę liznął angielskiego. Jak widać nie (s. 954).

Niektóre zwroty są zupełnie nie na miejscu: „krzyżyk na drogę – pomyślała Aviendha (…) przeniosła, wprawiając w wir powietrze, tak by powstała nawałnica kurzu”. Inne brzmią cokolwiek niedorzecznie: „podążyłem za Lordem Smokiem. Pozwoliłem, by zginął. (??? – przyp. BN) Nie marzyłem o udziale w tej imprezie”, „uciął jej głowę okropnym ciosem z bekhendu” (i pierwszy set wygrany – BN), „krajobraz zaczynał jednocześnie świętować”.

Dość długo zastanawiałam się, dlaczego, gdy w pewnym momencie para bohaterów się kłóci, nagle padają słowa: „Roześmiał się (…) – Zrobiłem to z tobą – powiedział, kiwając do niej ręką. – Z tobą i twoimi przeklętymi (…) zasadami (…) – Zatem i ja zrobiłam to z tobą – odparła, podnosząc głowę.” Dopiero po chwili natchnęło mnie, że tutaj miało być „kończę z tobą”. Tego rodzaju niezrozumiałych fragmentów było więcej. Można by pomyśleć, że jeśli jakieś zdanie lub akapit nie mają sensu, to należałoby się zastanowić, czy może jakiś zwrot, słowo, czy relacja pomiędzy zdaniem podrzędnym a nadrzędnym zostały przełożone źle. Czy nikt „Pamięci Światłości” uważnie nie przeczytał przed posłaniem do druku? Czy też wersja pierwotna była sto razy gorsza? Przecież ten tom został po polsku wydany cztery lata po ukazaniu się go w oryginale. To wydaje się ilością czasu wystarczającą, by znaleźć solidnego tłumacza, dokonać porządnej redakcji i korekty.

Fani cyklu z pewnością sięgną po jego zwieńczenie. Nie wszystko w „Pamięci Światłości” jest złe – znalazłoby się kilka trafionych pomysłów i dobrze poprowadzonych postaci – jednak dla wyżej podpisanej lektura była męczącym obowiązkiem. Zabrakło w tym ducha. Szkoda, że tak się to potoczyło, bo cykl naprawdę miał potencjał.

[1] Z drobiazgów, ale dziwnych, Rand raz zostaje opisany jako czarnowłosy, a przecież jest rudy – to świadczy o tym, że na żadnym etapie redakcji nikt tego nie wychwycił. Oczywiście, gdy wspominam o rozbieżnościach, chodzi mi przede wszystkim o charaktery i sposób wysławiania się, a nie o ubiory i fryzury.

[2] Chociaż tu też można było znaleźć wskazówki, świadczące o tym, że Jordan planował zdradę niektórych Asha’manów.

[3] Nie napiszę „bardziej realistycznie”, bo realizmu to tu nie było i nie ma, że wspomnę choćby o kwestii tego, co te miliony trolloków – rzekomo bardzo żarłocznych – jadły na Ugorze i czemu ludzie sprawiają im tyle problemu, skoro wychowały się w iście zabójczej krainie, gdzie ludzie padają jak mrówki.