Bastiony Mroku (recenzja, E)
Całkiem elegancki splot Ducha
Robert Jordan, Brandon Sanderson, wyd. Zysk i S-ka
Trzynasty tom „Koła Czasu”
Beatrycze Nowicka: 7/10
W „Bastionach Mroku” – przedostatnim tomie „Koła Czasu”, Brandon Sanderson z powodzeniem kontynuuje chwalebny trud doprowadzenia rozproszonych wątków i postaci do wielkiego finału.
Już „Pomruki burzy” dowiodły, że wybór Sandersona na kontynuatora „Koła Czasu” okazał się trafiony. Po lekturze „Bastionów Mroku” przekonanie o tym, że autor „Z mgły zrodzonego” okazał się właściwą osobą na właściwym miejscu tylko się pogłębia.
Na potrzeby swojego cyklu Robert Jordan stworzył bogaty (aczkolwiek niezbyt realistyczny) świat, który zaludnił dość sporą gromadą bohaterów. Początkowo stanowiło to ogromną zaletę, jednak w pewnym momencie (okolice „Ogni niebios”) ów świat i postaci zaczęły żyć własnym życiem i to nie w pozytywnym aspekcie rozumienia tego zwrotu. Z niezrozumiałych dla mnie przyczyn w dalszych tomach zaczęły się pojawiać istne hordy bohaterów i bohaterek n-tego planu, a opisy interakcji pomiędzy nimi przyćmiły główne wątki. Natomiast początkowa grupka protagonistów rozdzieliła się i zaczęła realizować własne cele – niestety często mało epickie, zwłaszcza, jeśli wziąć pod uwagę stosunek potencjału dramatycznego do objętości – vide rozwleczone na kilka tomów odbijanie Faile, czy droga do władzy Egwene oraz Elayne. Mimo tego, że w „Gilotynie marzeń” Jordan rozpoczął starania, by wreszcie skierować „Koło Czasu” na właściwe tory, wiodące ku Tarmon Gai’don, Brandon Sanderson „odziedziczył” cykl, oględnie rzecz ujmując w rozsypce. Po czym, metodycznie i pracowicie zaczął go z tego stanu wyprowadzać. „Bastiony Mroku” są tego jeszcze lepszym przykładem, niż tom poprzedni.
„Koło Czasu” doczekało się oddanych fanów, którzy nie tylko przygotowali dokładne spisy postaci, wyjaśnienia pojęć oraz streszczenia kolejnych tomów, ale też rozrysowali diagramy ilustrujące rozwój wątków poświęconych poszczególnym postaciom w kolejnych rozdziałach tomów cyklu. Piszę o tym dlatego, że na ich przykładzie najwyraźniej widać, jak wiele pracy wymagało od Sandersona zebranie fabuły w całość – zachęcam do porównania rozpiski „Rozstajów zmierzchu” i „Bastionów Mroku”(niestety, linki zamieszczone w esensyjnej wersji tej recenzji obecnie prowadzą donikąd). W trzynastej części „Koła Czasu” niemal wszystkie sceny, postaci i dialogi służą temu, by popchnąć akcję do przodu. Takiego skondensowania fabuły nie było chyba w żadnym z poprzednich tomów.
Przyznam, że spodziewałam się, iż tom ten będzie przede wszystkim poświęcony perypetiom Mata i Perrina, stąd też zawiodłam się nieco, gdyż Sanderson nie uczynił ich głównymi postaciami. Obiektywnie jednak rzecz ujmując, jest to uzasadnione koniecznością doprowadzenia innych ważnych wątków do odpowiednich punktów. Przyjęte rozwiązanie ma też tę zaletę, że uwaga narratora koncentruje się na danej postaci przez krótki okres czasu. Dzięki temu czytelnik się nie nudzi. Chciałoby się dodać, wreszcie.
Ponadto Sanderson stara się oddać nieco „czasu antenowego” rozmaitym postaciom zaniedbywanym przez Jordana w ostatnich pisanych przez niego tomach cyklu. To również cieszy. Ceną jest to, że chwilami ma się wrażenie, jakby świat ograniczył się tylko do najważniejszych bohaterów, z których otoczenia nagle poznikały dziesiątki postaci dalszych planów (np. koteria Cadsuane). Niemniej, dalsze poświęcanie uwagi kolejnym Aes Sedai zaprzyjaźnionym bądź skonfliktowanym z postaciami drugoplanowymi prowadziło donikąd. Zwłaszcza, że tych najważniejszych osób, których wątki warto doprowadzić do końca jest lekko licząc kilkanaście.
Zastrzeżenie, jakie mam, dotyczy ogólnej atmosfery tomu – „Koło Czasu” nigdy nie było szczególnie ponure, niemniej wydaje mi się, że w „Bastionach Mroku” nastrój jest zdecydowanie zbyt pogodny jak na przeddzień końca świata. Pod tym względem mroczniejsze są pierwsze tomy – ucieczka z Dwóch Rzek, sny Randa i jego strach, gdy dowiaduje się, że potrafi przenosić Moc, czy wątek sztyletu z Shadar Logoth. Z tomów późniejszych – znaki zbliżającej się Ostatniej Bitwy, „prucie się” Wzoru. Spośród nich szczególnie zapadła mi w pamięć wioska, której mieszkańcy po zachodzie słońca wpadali w szał, rzucali na siebie wzajemnie oraz na pechowych przybyszów z zewnątrz i rozszarpywali, by następnego dnia obudzić się we własnych łóżkach. W „Bastionach Mroku” owszem – pojawiają się bańki zła, kilka postaci dalszego planu ginie, a trolloki, już tradycyjnie, jak nadciągają, to w grupach po kilkadziesiąt tysięcy co najmniej, ale nie ma to swojego ciężaru. Za to postaci, które jeszcze się nie pożeniły, czynią to teraz lub przynajmniej wyznają sobie miłość i obiecują rychły ślub, a kto się do tej pory nie zakochał, znajduje swoją drugą połówkę. Najbardziej wyrazista pod tym względem jest scena, gdzie grupka bohaterów ledwo uchodzi z życiem, zostawiając za sobą martwego przyjaciela. Wszyscy są wycieńczeni, jedno z nich poprzednie miesiące przecierpiało w niewoli, ktoś inny został ciężko okaleczony. Nic to, już po chwili zaczyna się strofowanie mężczyzn oraz wyznania miłosne, a wszystko zmierza ku wspólnemu piciu herbaty w miłej atmosferze.
Irytował mnie też wątek Lana, a konkretnie jego opędzanie się od towarzyszy. Rozumiem, że chciał wziąć udział w Ostatniej Bitwie, jednak nigdy nie uważałam go za kretyna, a takim się jawi ze swoim znamienitym planem pt. „sam jeden wyprawię się na stutysięczne armie Czarnego, by umrzeć bohatersko” (tudzież bezsensownie). Z drobiazgów – mam wrażenie, że Asha’mani Perrina już wcześniej powiedzieli mu o oczyszczeniu Źródła, tymczasem w tomie trzynastym pojawia się scena, gdzie narrator informuje, że oto Aybara słyszy o tym teraz po raz pierwszy (aczkolwiek pewna nie jestem). Wydawało mi się też zawsze, że Galad był brunetem, a raz zostaje wspomniane o złotych lokach. Tym niemniej, są to raczej drobne rzeczy. Dziwi nieco tytuł powieści, gdyż Bastiony Mroku wspomniane zostają zaledwie w jednym akapicie oraz w słowniczku na końcu.
Nieco uwag mam do tłumaczenia i redakcji. Literówek jest niestety dużo. Do tego dochodzi nieustanne przekręcanie imion – już pal sześć, że Gawyn czasami zostaje Gavinem, a Myrelle – Mirelle. Zwracają uwagę takie przeinaczenia, jak Min – Mim, Morgase – Morgale (ze dwa razy), Semirhage – Samirgage, zaś „najpiękniej” brzmi co najmniej dwukrotna podmiana Aludra – Fludra. Do tego imiona bywają mylone – dotyczy to Elayne i Egwene: w trzech scenach co najmniej powstawiane są niewłaściwie – zwłaszcza podczas spotkania Elayne i Gawyna, którzy rozmawiają o Egwene (okolice strony 706). Największy zaś nieład dotyczy imion wilków, z którymi Perrin wędruje po snach. Iskra staje się Iskierką, Brzask Jutrzenką, zaś Tancerka Dębów najpierw Dębowym Tancerzem, a potem Dębową Tancerką. Ich grasujący w świecie snów wróg zasadniczo nazywany Zabójcą, pojawia się także jako Slayer. Do tego dochodzą takie wpadki, jak „bezprzytomny”, „rożno” (chodzi o rożen), „pozycja centrowa”, „sceny morderstw” (w znaczeniu „miejsca zbrodni”), „rozpadlina w podbródku”, czy „wyeksploatowany” jako przymiotnik określający wygląd człowieka, sprawiającego wrażenie, jakby niejedno w życiu przeszedł. Zdarzają się także całe niefortunne zdania i zwroty, jak np. „niemniej nie był to bynajmniej dostateczny dowód”, „powinno być wszystko lepiej”, „ta kobieta potrafiłaby zawstydzić wąsy u mężczyzny” (konia z rzędem temu, kto mógłby mi wyjaśnić, o co mogło chodzić), „drzewce, które na nim leżały” (chodzi o jedną włócznię), „nawet nie wiedział, że o mało zostałby zabity. Należało mieć nadzieję, że nigdy go nikt nie zabije”, „[Miecz] bierze w tym swój udział”. Zdaję sobie sprawę, że przełożenie takiej ilości tekstu było ogromną pracą, ale właśnie dlatego przydałaby się solidna niezależna korekta. Zwłaszcza, że „Bastiony Mroku” doczekały się polskiego wydania po kilku latach od ukazania się oryginału.
Jeszcze raz jednak podkreślę: doceniam wysiłek i dyscyplinę Sandersona, ba – jest nader prawdopodobne, że kończy on ten cykl lepiej, niż by to uczynił Jordan. Dla fanów cyklu lektura „Bastionów Mroku” raczej nie okaże się rozczarowaniem.