Beatrycze Nowicka Opowiadania

Pomruki burzy (recenzja, E)

Koło toczy się dalej

Robert Jordan, Brandon Sanderson, wyd. Zysk i S-ka

Dwunasty tom „Koła Czasu”

Beatrycze Nowicka: 6/10

Pierwszym pytaniem, dotyczącym „Pomruków burzy”, jest „jak Brandon Sanderson poradził sobie z kontynuacją cyklu Roberta Jordana?” Otóż okazuje się, że całkiem nieźle.

Po czytelniczym maratonie, jaki stanowiło zapoznanie się z jedenastoma tomami „Koła Czasu” napisanymi przez Roberta Jordana, nieszczególnie spieszyło mi się do lektury części dwunastej, której dokończenia podjął się Brandon Sanderson. Zniżkowa tendencja cyklu również nie zachęcała do sięgania po kontynuację. Z drugiej strony, pochlebne komentarze pod moimi wcześniejszymi recenzjami sugerowały, że powieść jest lepsza, niż można by przypuszczać – to one właśnie przekonały mnie do ponownego odwiedzenia wykreowanego przez Jordana świata. Byłam też ciekawa, czy Sanderson sobie poradzi, i jak książka, określana przez niektórych mianem „ultimate fanfic” wypadnie w porównaniu z „oryginałem”.

Dziś mogę uczciwie napisać, że decyzja o powierzeniu „Pomruków burzy” Sandersonowi nie okazała się chybiona. Pisarz wywiązał się ze swojego zadania bardzo rzetelnie. Wydaje się też, że autor zapanował nad rozbudowanym światem i wątkami. Z jednej strony nie można powiedzieć, by dwunasty tom „Koła Czasu” był kalką poprzednich, z drugiej zaś – nie ma także drastycznych zmian. Jak to możliwe?

Pierwszą dużą różnicą jest styl. Sanderson we wstępie zaznaczył, że nie próbował kopiować sposobu pisania Jordana. Język powieści jest mniej oryginalny – specyficzność stylu twórcy „Koła Czasu” została utracona. Miało to jednak swój cel, istnieją też dobre strony takiego rozwiązania. Przede wszystkim „Pomruki burzy” czyta się znacznie przyjemniej niż ostatnie tomy autorstwa Jordana. Opisy są nieco mniej szczegółowe (choć nie stały się przy tym ascetyczne). Dotyczy to zwłaszcza miejsc i ubrań, których drobiazgowe przedstawianie stało się jedną z plag „Koła Czasu”. Dzięki temu wydarzenia są bardziej dynamiczne a czytelnik nie ma wrażenia, iż grzęźnie pośród setek stron o niczym. Sanderson dysponował gotowymi fragmentami, które musiał włączyć w całość – zapewne nie obyło się więc bez przeróbek, niezbędnych dla zachowania spójności narracji. Najwyraźniej zmiany owe zostały przeprowadzone sprawnie, gdyż całość nie sprawia wrażenia zszywanej z kawałków, a jedynie w niektórych miejscach można przypuszczać, że Jordan zdążył daną scenę opisać (głównie po natężeniu szczegółów i sposobie myślenia postaci).

Sanderson uczynił też cudowną rzecz, a mianowicie usunął te elementy „Koła Czasu”, które były szczególnie irytujące. W efekcie przede wszystkim ma się wrażenie, że na mieszkańców świata Randa nagle spłynął rozsądek. Nareszcie kończą się nieustanne monologi na temat „ustawiania” mężczyzn. Bohaterki przestają oczekiwać, że wszyscy będą się przed nimi płaszczyć, znika także wrażenie, iż cierpią one na nieustający syndrom napięcia przedmiesiączkowego. Egwene zamiast wciąż obwieszczać wszem wobec, że oczekuje uniżoności, zaczyna wreszcie mieć autorytet. Nynaeve powściąga ataki wściekłości, w zamian zaś zachowuje się nad wyraz rozsądnie. Faile nadal posiada swoje sekrety, jednak nie miewa napadów dziecinnej zazdrości. Tuon dostrzega konieczność zrewidowania swoich poglądów na temat mieszkańców kontynentu i idzie na pewne ustępstwa (drobne na razie, ale zawsze coś). Ba, nawet Elaida nie wypada tak karykaturalnie, jak do tej pory. Tylko Min, którą to postać lubię, w tym tomie jest nieco na uboczu – jej rola ogranicza się głównie do lojalnego trwania u boku Randa i zgłębiania prastarych ksiąg. Jeśli zaś chodzi o mężczyzn, Rand przestaje obrażać wszystkich dookoła, rzadziej wybucha, zdarza mu się także przeprosić, czy wytłumaczyć swoje zachowanie. Mat niestety pojawia się tylko w kilku rozdziałach i nie robi aż takiego wrażenia, jak mu się zdarzało. Perrin natomiast zaczyna się przełamywać w kwestii swojej wilczej natury.

Zmiana na lepsze obejmuje także dialogi – postaci zaczynają ze sobą rozmawiać, a nie tylko wiodą niekończące się spory i konwersacje o niczym. Widać, że Sanderson starał się pomału zbierać rozproszone wątki i szkoda mu było miejsca na jałowe dywagacje. W „Pomrukach burzy” dialogi służą akcji, mają znaczenie. Kilka z nich jest też szczególnie udane – np. scena odwiedzin Verin u Egwene, czy rozmowa Randa z Nynaeve o przeznaczeniu Smoka Odrodzonego.

W kwestii fabuły nie ma dramatycznych zmian – powracają pewne tradycyjne elementy, jak odwiedziny Randa w kolejnym państwie, czy walka z Przeklętymi. Zapewne w trosce o zachowanie ducha całości, Sanderson nie zdecydował się na drastyczne przyspieszenie akcji. Narracja prowadzona jest konsekwentnie i płynnie, jednak w przypadku kilku bohaterów ich wątki posuwają się do przodu ledwie odrobinę, nie obfitują także w znaczące wydarzenia. Najwięcej dzieje się w rozdziałach dotyczących Randa i Egwene – tutaj można powiedzieć, że ku czemuś to wyraźnie zmierza. Niektórzy narzekają na sposób, w jaki al’Thor radzi sobie z jednym z Przeklętych, ja jednak uważam to rozwiązanie za logiczne. Nie spodobał mi się jednak pomysł na łamanie Semirhage – ta scena prawie na pewno powstała jeszcze za życia Jordana. Skoro już o łamaniu mowa – pisałam, że w tomie jedenastym irytowały mnie opisy spuszczania Egwene lania na goły tyłek (dodajmy, kapciem). Sanderson chyba także uznał to za mało epickie – w „Pomrukach burzy” młodą Amyrlin bolą już plecy, mowa jest także o pasie i rózgach. Podobnie nikt już nie trzaska nikogo po twarzy ot tak. Można rzec, że to drobne kwestie, jednak wszystkie razem znacznie zmieniają wydźwięk całości.

Należy zatem mówić o wielu zmianach na lepsze. Jedynym minusem jest to, iż „Pomruki burzy” nie wyróżniają się już tak bardzo na tle innych książek fantasy. Drobiazgowe opisy koronek i haftów sukni n-tej Aes Sedai, tudzież tabuny wiecznie wściekłych kobiet nie wydają się jednakże czymś, czego należałoby nadmiernie żałować. Fani cyklu mogą sięgać po dwunasty tom bez obaw.