Beatrycze Nowicka Opowiadania

Oko świata, Wielkie polowanie (recenzja, E)

Opowieść czas zacząć

Robert Jordan, wyd. Zysk i S-ka

Pierwszy i drugi tom „Koła Czasu”

Beatrycze Nowicka: oba 7/10

Zapewne każdy szanujący się fan fantasy choćby słyszał o „Kole Czasu” Roberta Jordana. Ja sięgnęłam po cykl dopiero ostatnio i, co tu gadać, wciągnęło mnie nawet mimo uprzedzeń, z jakimi przystępowałam do lektury.

Swego czasu zarzekałam się, że nie zamierzam czytać kolejnych książek fantasy opiewających przygody magicznie uzdolnionych pastuszków-Wybrańców Przeznaczenia [1]. Zdarzyło mi się też porzucić lekturę powieści, której pierwszych sześćdziesiąt stron oględnie mówiąc nie obfitowało w wydarzenia (jako osoba wychowana na twórczości Ursuli K. Le Guin przywykłam do szlachetnej zwięzłości narracji). „Oko świata” kupiłam z zamiarem podarowania go osobie będącej zagorzałym fanem cyklu „Miecz prawdy” Terry’ego Goodkinda. Zdarzyło mi się jednak otworzyć książkę na chybił trafił w kilku miejscach i przeczytać garść fragmentów… co skończyło się stosem opasłych tomów szybko rozrastającym się na mojej półce. Trudno mi nawet do końca wyjaśnić, co mi się spodobało w tych urywkach. Być może malowniczość opisów, gdzieniegdzie okraszonych frazami w rodzaju „gwiazdy iskrzyły się nad horyzontem”, może naturalność dialogów.

Robert Jordan okazał się znakomitym przykładem tego, że czasem „jak” bywa ważniejsze niż „co”. Bo choć w niektórych przypadkach widać oryginalny wkład autora, trudno uznać „Koło Czasu” za rzecz odkrywczą. Są podnoszące łeb siły zła i ich plugawe armie, są – a jakże – prastare proroctwa oraz dzielni młodzi bohaterowie przeznaczeni do wyższych celów. A jednak wszystko to opisane przez Jordana „zagrało”, w efekcie czego powstał jeden z najdłuższych i najpopularniejszych cykli fantasy. I chociaż wiele zarzutów można „Kołu Czasu” wytoczyć, to nawet uświadomienie ich sobie nie psuje lektury, ba, pisarzowi udało się przekuć niektóre wady w zalety.

Choćby owa powtarzalność schematu fabularnego – w pewien sposób staje się ramą, w którą wplecione zostało mnóstwo szczegółów i pobocznych historii. Wykorzystanie znanych motywów wywołuje odczucie swego rodzaju swojskości. Czytelnik szybko orientuje się, kto jest kim i jaką rolę przyjdzie mu spełnić. Do tego dochodzi świadomość, że zdecydowana większość głównych bohaterów przeżyje, więc można bez obaw się do nich przywiązać i śledzić ich losy ze spokojną pewnością, iż autor nie przerwie ich w żaden dramatyczny sposób.

Pierwszy tom – „Oko świata” – zaczyna się dosyć tradycyjnie. Jest położona na uboczu wioska, której mieszkańcy wiodą żywot zgoła sielankowy. Generalnie daleko im do obrazu chłopów znanego nam z polskiej literatury (z dziełem Reymonta na czele) – porządek, dostatek i pełna kultura (większość jest zagorzałymi wielbicielami literatury, a za największą atrakcję uważa wizytę wędrownego barda) [2]. Jest wspomniany wyżej pasterz – chłopak imieniem Rand, który pewnego dnia dostrzega obserwującego go czarnego jeźdźca. Jak nietrudno zgadnąć, wkrótce potem siły zła przypuszczą swój pierwszy atak. Szczęśliwie do wioski w czasie odpowiednim przybywa Gandalf płci żeńskiej (o dźwięcznym imieniu Moiraine), celem udaremnienia zamysłów mrocznych sług tudzież zabrania Randa w wielki świat. Poza młodym pasterzem Dwie Rzeki opuszcza także grupka innych osób, które oczywiście również staną się głównymi postaciami cyklu.

Następne kilkaset stron zajmuje ucieczka przed sługami zła, w czasie której bohaterowie przemierzają sporą część mapy, odwiedzają rozmaite przyjazne lub złowrogie miejsca, a także zdobywają nowych przyjaciół i wrogów. W pewnym momencie rozdzielają się, co niestety zostało przeprowadzone dosyć na siłę [3], ale dzięki czemu akcja może potoczyć się kilkutorowo, a i zmagania z przeciwnościami losu oraz depczącym po piętach pościgiem wydają się bardziej dramatyczne. Mniej więcej po siedmiuset stronach Jordanowi przypomina się, że przydałby się jakiś punkt kulminacyjny, pozwalający „zamknąć” powieść, więc każe bohaterom przestać uciekać i wyruszyć na splugawione przez złą moc tereny w celu wykonania nagle wynikłego zadania.

I choć zarys fabuły raczej nie wydaje się intrygujący, sposób jej realizacji zasługuje na uznanie. Jordanowi udało się tchnąć życie w stworzony przez siebie świat; sprawić, by traktowało się go jako miejsce, do którego można się przenieść przy pomocy książki, a nie jako kolorowy sztafaż. Spory udział ma w tym zapewne dokładność jego przedstawiania, choć ta ostatnia nie każdemu się spodoba. Szczegółowość opisu będzie zaletą dla tych, którzy lubią wizualizować sobie pojawiające się w książkach miejsca i postaci. Z drugiej strony, osoby preferujące szybką akcję, albo zwolennicy opisów krótkich acz treściwych, mających na celu uchwycenie najbardziej istotnych cech, zanudzą się śmiertelnie, czytając o tym, jakich kształtów i kolorów wzór zdobił dywanik w pomieszczeniu, do którego akurat weszli bohaterowie. Trzeba przy tym wspomnieć, że niektóre odmalowywane przez Jordana wizje naprawdę zapadają w pamięć, jak choćby ogromne miasta ozdobione setkami wież. Do tego dochodzą drobne smaczki w rodzaju nękających głównych bohaterów snów, za pomocą których zło usiłuje ich skorumpować, a będących okazją do kreślenia surrealistycznych pejzaży.

Inną niewątpliwą zaletą powieści są postaci. Jordan zasadniczo nie wgłębia się nadmiernie w ich psychologię, a w przypadku niektórych bohaterów udzielane informacje są nader skąpe. A jednak czytelnik tworzy sobie ich obraz, co więcej, zaczyna żywić do nich uczucia. Ponadto spora ilość pojawiających się na kartach książek protagonistów sprawia, iż jest w kim wybierać. Myślę, że jest to drugi (obok udanej kreacji świata) klucz do sukcesu „Koła Czasu”. Ostatecznie nic tak nie przykuwa do wielotomowego cyklu, jak zaciekawienie dalszymi losami lubianych bohaterów.

Warto także wspomnieć, że Jordan miał też bardzo dobry pomysł na ta’veren – osoby mogące odkształcać Wzór: naginać ku sobie wydarzenia, zmieniać koleje losów pojedynczych osób i narodów. Dzięki tej prostej i eleganckiej koncepcji, w myśl której niezwykłe zbiegi okoliczności oraz zadziwiające decyzje drugoplanowych bohaterów zostają wpisane w konstrukcję świata, autor uniemożliwił krytykowanie go za mało „realistyczny” przebieg fabuły.

Drugi tom cyklu w pewien sposób powiela początkowy schemat. Bohaterom nie jest dane długo odpoczywać w bezpiecznym miejscu i cieszyć się odniesionym zwycięstwem. Zło przypuszcza kolejny atak. Dla odmiany tym razem Rand wraz z dwojgiem przyjaciół, Matem i Perrinem, wyruszają w pościg, chcąc odzyskać skradziony przez sługi ciemności artefakt. Ich nad wyraz uzdolnione magicznie przyjaciółki udają się do Tar Valon, stolicy Aes Sedai (tak nazywają się w tym świecie władający Mocą), rozwijać swe umiejętności. Tam czekają je próby (Jordan dość trafnie zakłada, że największą słabością dziewczyn są mężczyźni), nowe przyjaźnie i wyzwania. Znowu jest sporo opisów podróży, bohaterowie po drodze wpadają w rozliczne tarapaty, zaś na sam koniec zafundowana zostaje czytelnikowi bitwa, która mnie przynajmniej wydała się dość słabo podbudowana. Owszem, raz na jakiś czas Jordan w krótkich rozdziałach przedstawiał migawki dotyczące intryg i planów mogących zaszkodzić głównym bohaterom, jednak było to dla mnie nazbyt fragmentaryczne i nie zdołałam sobie na tej podstawie stworzyć jakiegoś spójnego obrazu [4] (poza tym oczywiście, że większość czarnych charakterów za cel ostateczny stawia sobie zdobycie władzy nad światem).

„Wielkie polowanie” upływa pod hasłem niezgody bohaterów na pisane im przeznaczenie. Dotyczy to przede wszystkim Randa, który nie ma szczególnej ochoty być zapowiadanym w proroctwach wybrańcem i ze zwrotu „jestem tylko zwykłym pasterzem”, czyni prywatną mantrę. Również Perrin zmaga się ze swoimi niedawno odkrytymi szczególnymi umiejętnościami, a Mat, gdyby tylko mógł, trzymałby się jak najdalej od Aes Sedai. To akurat jest niezłym pomysłem, choć sądzę, że dałoby się owe rozterki opisać w sposób bardziej dramatyczny. O ile „Oko świata” można było uznać za pewną całość, „Wielkie polowanie” sprawia wrażenie książki usytuowanej „pomiędzy” – jest w zasadzie tylko pewnym rozwinięciem, posuwa akcję do przodu, lecz niewiele rozwiązuje i pozostawia czytelnika w poczuciu zawieszenia – a także oczekiwania na kolejne tomy.

Choć często się nad tym zastanawiam, nie potrafię wyjaśnić na czym polega „to coś”, co sprawia, że niektóre książki potrafią zawładnąć naszą wyobraźnią. „Koło Czasu” kojarzy mi się przede wszystkim z opowieścią, snutą leniwie przy kominku, podczas gdy za oknami hula zamieć. Ma w sobie swoistą nieśpieszność długich, zimowych wieczorów i egzotykę dalekich krain.

[1] Swoją drogą ciekawe, dlaczego w tak wielu tekstach fantasy akurat pasterze są predestynowani do wyższych celów. Zastanawiam się, czy mniej lub bardziej uświadomione konotacje sięgają aż do Biblii (Mojżesz, Dawid), czy też po prostu pasterz kojarzy się z osobą mniej przywiązaną do ziemi i bardziej otwartą na zmiany, zatem mogącą bez większych przeszkód porzucić wszystko i wyruszyć na Wyprawę. Chociaż w niektórych przypadkach możliwe jest też znacznie prostsze wytłumaczenie, mianowicie – każdemu wydaje się, że wie, jak wygląda praca pasterza, więc jej opisanie nie nastręcza kłopotów, a ponadto wypasanie zwierząt zapewne często było zajęciem wiejskich dzieci.

[2] W oczach czytelnika wychowanego na „Janku muzykancie” i „Antku” wygląda to dość pociesznie.

[3] Sądzę, że pilnowanie, aby podczas jazdy przez bardzo niebezpieczne miejsce wszyscy trzymali się blisko siebie nie jest pomysłem, na który trudno wpaść.

[4] Na przykład nie do końca rozumiem, jakie były wytyczne oddziałów Białych Płaszczy, które udały się na zachód w „Wielkim polowaniu”.

PS. Gwoli ścisłości warto wspomnieć, że z racji sporej objętości w pierwszym wydaniu zarówno „Oka świata”, jak i „Wielkiego polowania”, tomy te były podzielone na dwie części każdy („Wielkie polowanie” zostało podzielone na „Wielkie polowanie” i „Róg Valere”), natomiast ich wznowienia były już jednotomowe.