Beatrycze Nowicka Opowiadania

Wierni wrogowie (recenzja, E)

Za co lubimy słowiańską fantasy

Olga Gromyko, wyd. Papierowy Księżyc

Piąty tom „Kronik Belorskich”

Beatrycze Nowicka: 6,5/10

Osadzona w tym samym świecie, co cykl o wiedźmie W. Rednej, powieść Olgi Gromyko „Wierni wrogowie” nie powinna zawieść wielbicieli przygodowej fantasy okraszonej sporą dawką humoru.

Do tej pory niezmiernie rzadko sięgałam po fantasy zza naszej wschodniej granicy – w ciągu ostatnich lat jedyną taką pozycją były „Jesienne ognie” Komarowej. Dosyć zabawnie zatem się złożyło, że czytając „Wiernych wrogów” miałam wrażenie deja vu. Od razu zaznaczam, że utwór Gromyko ukazał się w oryginale rok wcześniej od powieści Rosjanki. „Jesienne ognie” doczekały się polskiego wydania po trzech latach a „Wierni wrogowie” po dziewięciu, stąd czytelnik znad Wisły miał okazję zapoznać się z nimi w odwrotnej kolejności.

Obydwie autorki zdecydowały się na pierwszoosobową narrację z perspektywy głównej bohaterki, istoty która, gdy zechce, może wyglądać jak człowiek, ale człowiekiem nie jest. W swojej ludzkiej postaci protagonistki są na pierwszy rzut oka niepozornymi kobietami, w razie potrzeby jednak nie tylko mogą sięgnąć po miecz (nie trzeba właściwie dodawać, że władają nim bardzo dobrze), ale też całkiem dosłownie pokazać pazurki. Obie żyją wśród ludzi, ukrywając swoją tożsamość, gdyż ich pobratymcy są uważani za potwory i zabijani. Każdej z nich po piętach depcze mag, który poprzysiągł zemstę na takich jak one w odwecie za śmierć ukochanej. Na początku powieści czarodziej ów zostaje ciężko ranny, lecz bohaterka z nie do końca dla siebie zrozumiałych powodów ratuje mu życie. Wkrótce potem okoliczności zmuszają tę z pozoru niedobraną parę do współpracy, zbiera się też barwna drużyna. Utarczki i ciągła wymiana złośliwości pomiędzy jej członkami stanowią źródło humoru, nietrudno zgadnąć też, że poznawszy bliżej główną bohaterkę, mag zmuszony będzie zweryfikować swoje poglądy.

Podobieństw można także upatrywać w niektórych scenach czy rozwiązaniach fabularnych. Obydwie autorki przeplatały narrację retrospekcjami (jeden z takich fragmentów, gdzie do dramatycznych wydarzeń dochodzi w piękny, letni dzień, kończy się nawet niemal identycznie – u Gromyko słowami „nienawidzę puchu z topoli”, u Komarowej „nienawidzę wiśni”) czy piosenkami, korespondującymi ze stanem ducha postaci. Do analogicznych scen można zaliczyć udawane namiętne uściski pary bohaterów (i znacznie późniejsze namiętne uściski już nieudawane), sytuację, kiedy protagonistka uzewnętrznia swoją prawdziwą naturę (odpowiednio – wyjąc do księżyca i tańcząc z płomieniem) i spotyka się to z uznaniem reszty drużyny, czy scenka z magiem, medytującym w otoczeniu swego ulubionego żywiołu. Do tego dochodzą drobniejsze motywy, jak niezwykła broń, budząca zachwyt bohaterek od pierwszego wejrzenia. Dodam jednak, że „Jesienne ognie” bardzo mi się podobały (na tyle, że trudno mi teraz wytykać autorce naśladownictwo [1]) i „Wiernych wrogów” również czytałam z niekłamaną przyjemnością.

Kiedy Gromyko pisała swoją powieść, była sześć lat starsza od Komarowej i bardziej doświadczona, co zaowocowało książką lepszą warsztatowo. Narracja Białorusinki jest spójniejsza, język bardziej wygładzony, a klimat konsekwentnie budowany. Powieść Rosjanki była bardziej chaotyczna, wydarzenia i wątki sprawiały miejscami wrażenie naciąganych, natomiast pojawiło się kilka naprawdę barwnych pomysłów, fabuła miała też znacznie mniej kameralny wydźwięk.

Za największe zalety „Wiernych wrogów” uważam styl oraz kreację bohaterów. Temu pierwszemu nie brakuje humoru i swady, świetnie oddaje on także „słowiańskie klimaty”, tak odmienne od fantastyki anglosaskiej. Szelena, gdyż tak nazywa się główna bohaterka powieści, celnie i z sarkazmem komentuje otaczającą rzeczywistość, ta zaś wydaje się nam nader znajoma. Ot, choćby: „Beloria, leżąca za Jesionowym Grodem, w ogóle nazywała się «bratnim mocarstwem», czyli nawet jeśli robiła jakieś świństwa, to po cichu i nie przyznając się do tego.” W związku z owym brataniem się we wsi Wysiedlisko powstał nawet Plac Braterski, którego wątpliwą ozdobę stanowił pomnik elfa z łukiem. Albo taki swojsko brzmiący fragment: „Dotarłam na szczyt i zajrzałam przez krenelaż, a dopiero potem przelazłam na drugą stronę muru (…). Powinny stać tutaj drabiny, ale ludzie w Wysiedlisku, jak zresztą w każdej większej ludzkiej osadzie, lubili zaopiekować się «bezpańskimi» przedmiotami, więc inwentarz oblężniczy przetrwał wyłącznie koło bramy, po jednej sztuce z każdej strony”.

Choć, abstrahując już od udatnie przedstawianej mentalności mieszkańców stworzonego przez autorkę świata, w powieści można znaleźć też nastrojowe opisy. Akcja „Wiernych wrogów” toczy się zimą i pisarka zadbała, by czytelnik naprawdę poczuł klimat tej surowej pory roku. „Na dworze nadal padał śnieg – rzadko, ale dużymi płatami, które bezdźwięcznie krążyły w powietrzu jak stadko puchatych motyli. Co jakiś czas pojawiał się księżyc, obrzucał ziemię uważnym spojrzeniem i ponownie chował się w legowisku z postrzępionych chmur. Jak gdyby kogoś szukał i miał nadzieję przyłapać z zaskoczenia”, „zima to ciekawy okres. (…) Nie rozumiałam, czemu elfy i driady się go pozbawiają, razem z kryształową ciszą zaśnieżonych pól, niebem odcedzonym przez zamiecie do przezroczystego błękitu, białymi koronkami gałęzi i zapachem zmarzniętych igieł.”

Wspomniałam o bohaterach, czas zatem napisać nieco więcej o Szelenie. Jest ona znacznie starsza od Rey z „Jesiennych ogni” i to się czuje. Wyraźnie widać, że wilkołaczka przeżyła już niejedno. Straciła wiele złudzeń, jednak zachowała umiejętność czerpania radości z życia. Pragmatyczna z natury, radzi sobie, jak może, nierzadko kombinując, by zdobyć trochę grosza. Cały czas jest świadoma tego, że prędzej, czy później prawda o niej wyjdzie na jaw i znów będzie musiała uciekać, porzucając obecny dom. Światu pokazuje się jako osóbka obdarzona złośliwym poczuciem humoru, choć to tylko połowa prawdy, gdyż Szelena jest osobą wrażliwą, wbrew życiowym nauczkom mającą nadzieję na spotkanie prawdziwych przyjaciół. Kilka razy, snując wspomnienia, wypowiada ciekawe myśli: „tylko ludzie stawiają miłości warunki”, albo „życie ma to do siebie, że śmieje się ze śmierci. Czasem gorzko, ironicznie, desperacko… ale niezmiennie szczerze.” Warto zauważyć, że Gromyko przedstawia też przejawy wilczej natury swojej bohaterki – Szelenie zdarza się nieraz zapałać nagłą chęcią poczochrania grzbietem o podłoże, drapać się łapą za uchem, czy z lubością wdychać woń padliny. Mag, choć przedstawiany tylko „z zewnątrz”, również prezentuje się nad wyraz dobrze. Krótko mówiąc, to porządny facet, choć również złośliwy. Nazywa siebie magiem-praktykiem, choć para się także nekromancją – tu muszę napisać, że to najsympatyczniejszy nekromanta, z jakim spotkałam się w literaturze. Poza powyższą dwójką w skład ekipy wchodzi także dwójka dzieciaków – uczeń czarodzieja i przygarnięta po drodze sierota, oraz młody smok, w swej ludzkiej postaci wyglądający jak chłopak o nieco przytępawym wyrazie twarzy, w walonkach i czapce uszance. Wszyscy razem stanowią barwną gromadkę, którą się autentycznie lubi i chce się o nich czytać.

Nieco gorzej prezentuje się fabuła. Wydaje się, że autorka bardziej koncentrowała się na oddaniu relacji w grupce postaci niż na prowadzeniu głównego wątku, który jest dość prosty i nieco rozwleczony (dotyczy to przede wszystkim środka książki). Jeśli wziąć pod uwagę długość powieści i jej konwencję, wolałabym nieco więcej akcji. Wydarzenia kulminacyjne zostały z kolei przedstawione bardzo szybko, a kwestie dialogowe czarnych charakterów nie wypadły najlepiej (choć, trzeba napisać, nie było ich dużo). Świat przedstawiony jest dosyć typowy, jeśli chodzi o poziom rozwoju technicznego, rasy, czy koncepcję magii.

Garść uwag krytycznych należy się także wydawcy. W stopce nie pojawia się żadna wzmianka na temat osoby wykonującej korektę i, niestety, wygląda, jakby tej wcale nie było. Zerknąwszy na imię i nazwisko tłumaczki, nie zamierzam jej krytykować, jednak przekładowi przydałaby się redakcja pozwalająca wychwycić takie rzeczy jak „przestronna szata”, „samoironia”, czy „wieczorowe niebo”. Dość często pojawiają się literówki (zwłaszcza zamiast „ą”, czy „ę” są „a” i „e”), znalazłam też błąd ortograficzny („kurchan”). Nierzadko brakuje wyrazów (głównie przyimków, choć nie tylko), albo w zdaniu to samo słowo pojawia się dwukrotnie (zapewne na skutek zmiany kolejności słów, po której zapomniano usunąć wersję pierwotną), zdarzają się także niewłaściwe końcówki gramatyczne. Zważywszy na to, że książka jest dość droga, a jej premiera była przekładana, całość aż prosi się o dokładniejsze opracowanie.

Powyższe uwagi nie zmieniają jednak tego, że „Wierni wrogowie” stanowią niezmiernie przyjemną lekturę, która poprawia humor. Pomimo kąśliwych uwag dotyczących ludzkich zachowań i wewnątrzdrużynowych tarć, powieść jest pochwałą prawdziwej przyjaźni. Uważam, że opóźnione względem oryginalnego wydanie może wyjść Gromyko na dobre – spośród premier ostatnich miesięcy jest – o ile mi wiadomo – jedyna w swej kategorii, nie ma zatem konkurencji. Ktokolwiek ma ochotę na lekką, humorystyczną, słowiańską fantasy rozrywkową, powinien sięgać po „Wiernych wrogów” bez obaw.

[1] Przyznam, że zastanawiam się na tą kwestią, zwłaszcza, że Komarowa była wtedy bardzo młoda (21 lat), a na koncie ma bardzo niewiele utworów, trudno mi zatem uwierzyć w scenariusz, zgodnie z którym po przeczytaniu powieści Gromyko (zresztą, znalezione na sieci daty rosyjskich wydań wskazują 2006) w parę miesięcy napisała własną, choć nie wykluczam, że mogła mieć już podobny pomysł wyjściowy, a np. lektura „Wiernych wrogów” zrobiła na niej takie wrażenie, że odbiło się to na wersji finalnej. Ewentualnie, obie panie miały wspólne inspiracje.

Bardzo podoba mi się okładka – cieszę się, że kupiłam pierwsze wydanie z tą właśnie, ponieważ na kolejnym ilustrację zmieniono i zrobiono z Szeleny blond lalę (co ciekawe, wydanie starsze jest na lepszym papierze – wszystkie pozostałe tomy „Kronik…” już mi zżółkły, zaś „Wierni wrogowie” cieszą oczy bielą.