Beatrycze Nowicka Opowiadania

Wiedźma opiekunka, Wiedźma naczelna (recenzja, E)

Wolha, wybawicielka wampirów

Olga Gromyko, wyd. Papierowy Księżyc

Drugi i trzeci tom „Kronik Belorskich”

Beatrycze Nowicka: t2 5/10 ; t3 6/10

Czytelnicy, którym spodobał się „Zawód: wiedźma” mogą bez większych obaw sięgać po dalsze tomy – to nadal dobrze napisane, lekkie, przygodowe fantasy.

Chęć jak najszybszego poznania dalszych losów Wolhy, Lena oraz ich znajomych skłoniła mnie do odwiedzenia biblioteki tuż po zakończeniu lektury części pierwszej (jakiś czas później zaopatrzyłam się też we wznowienia „Kronik…”). Miało to tę wadę, że kolejne tomy nie zrobiły na mnie aż takiego wrażenia – człowiek szybko przywyka do tego, co dobre (w tym przypadku – styl, bohaterowie, humor) i zaczyna wybrzydzać. Do tego trzeba dodać jeszcze mniej lub bardziej uświadomione oczekiwania odnośnie tego, jak rozwinie się fabuła całości.

Trochę żałuję, że w „Wiedźmie opiekunce” Wolha kończy swoją edukację w Starminie – opisy szkolnego życia w wykonaniu Gromyko były przezabawne, a koledzy protagonistki stanowili barwną gromadkę postaci z potencjałem, który niestety nie został w pełni wykorzystany (owszem, bohaterowie ci pojawiają się jeszcze, ale raczej epizodycznie). W okładkowej notce starszego wydania można znaleźć wzmiankę o stażu, jaki musi odbyć młoda wiedźma, niestety ten etap kariery zawodowej Wolhy – choć bardzo śmieszny – zajmuje tylko jeden rozdział. Zamiast tego główny wątek dotyczy kolejnych problemów na ziemiach wampirów. Choć często zostaje on zepchnięty na plan dalszy, natomiast autorka koncentruje się na pomniejszych epizodach.

Stanowi to wadę powieści, która zamiast jako spójna całość, jawi się jako szereg drobniejszych perypetii Wolhy, niezbyt udanie wpasowanych w większą ramę fabularną. W pełni zgadzam się z Magdaleną Kubasiewicz, że w wielu miejscach „Wiedźma opiekunka” razi brakiem prawdopodobieństwa psychologicznego oraz naciąganymi rozwiązaniami. Zwłaszcza, że pewnych rzeczy dałoby się bardzo łatwo uniknąć. Widać, że autorkę cieszy opisywanie wędrówki panny Rednej, podejmowanych przez nią zleceń i poznawanych osób. Czemu więc nie mogła napisać książki o tym, jak to świeżo upieczona absolwentka wyrusza na swoją pierwszą wyprawę, a dopiero później poruszyć wątek Lena? Tymczasem Gromyko kazała bohaterce radośnie hasać po gościńcach tuż po dramatycznych wydarzeniach dotyczących wampira, przez co całość zaczyna wyglądać jak zapis rozgrywki sumiennego gracza w cRPG, który zanim popchnie do przodu główny wątek, realizuje wszystkie questy poboczne, a w tym czasie główny zły grzecznie czeka na swoją kolej.

Co więcej, momenty, które powinny wzbudzać głębsze emocje, nie przekonują z uwagi na ogólny nastrój książki. Powieści o wiedźmie są ciepłe i wesołe, czego w żadnym razie nie uważam za wadę. Tyle że trudno uwierzyć, że niebezpieczeństwa czyhające na bohaterów w jakikolwiek sposób mogłyby im zaszkodzić. W pierwszym tomie było to po prostu zabawne, ale już wtedy czasem nie do końca pasowało – postaci radośnie dowcipkujące w obliczu śmierci wprowadzały za duży dystans tak, że scena stawała się nazbyt umowna. W „Wiedźmie opiekunce” dysonans jest jeszcze bardziej widoczny, bo przecież mają tu miejsce wydarzenia i sceny o sporym potencjalne dramatycznym, jak choćby wyprawa w zaświaty w poszukiwaniu duszy ukochanej osoby, czy plaga potworów, w wyniku której ginie jedna czwarta mieszkańców pewnego królestwa. Gromyko jednak nie poświęca wyżej opisanym kwestiom wiele miejsca, a niedługo po wszelkich potencjalnie traumatycznych wydarzeniach bohaterowie znowu zaczynają żartować, przez co i oni wypadają niewiarygodnie, i cały wątek traci na wyrazistości.

Tom ostatni, czyli „Wiedźma naczelna” jest konstrukcyjnie bliższy zbiorowi opowiadań niż powieści. Poszczególne rozdziały przeważnie stanowią oddzielne całości, choć jest wątek, który je wszystkie spina (ponownie dotyczący kłopotów wampirów). Takie rozwiązanie wydało mi się nietypowe – z reguły spotykałam się z odwrotną tendencją, czyli najpierw zbiór bądź zbiory opowiadań, a potem powieść/powieści – choć wydaje się, że autorka zdecydowanie lepiej czuje się w krótszej formie. Poszczególne, „osobne”, przygody wiedźmy prezentują się bardzo dobrze, natomiast najważniejsza intryga nie wzbudza wielu emocji, a jej kulminacja została przedstawiona nazbyt pośpiesznie i przez to nie przekonuje.

W części poprzedniej już zdążyłam się smutno zadumać, że może faktycznie magowie mieli rację, uważając, że kształcenie kobiety na maga jest marnotrawstwem – oto bowiem tuż po uzyskaniu dyplomu bohaterka szerokim gestem przekreśliła ścielącą się przed nią ścieżkę kariery i czym prędzej udała się do swojego ukochanego. Na szczęście w „Wiedźmie naczelnej” okazało się, że Wolha nie zamierza całkowicie rezygnować z własnych planów zawodowych po to tylko, by przez cały czas trwać u boku Lena. Tak oto panna Redna znów wyrusza na trakt, by spotkać starych przyjaciół, rozwiązywać zagadki i gromić potwory.

Znów jest wesoło i przyjemnie, choć moce i umiejętności Wolhy są niestety bardzo „fabularne” – to znaczy z jednej strony często czyta się, jaka to wiedźma jest zdolna, wyszkolona i z kim to sobie nie poradziła, podczas gdy trafiają się sytuacje, takie jak ta, w której Redna nie potrafiła złapać szkodnika w kurniku. Tendencja do rozwiązywania problemów bohaterów rozmaitymi zbiegami okoliczności została zachowana – rudowłosa ma niebywałe szczęście, zawsze znajdzie kluczowy przedmiot, spotka na swojej drodze odpowiedniego pomocnika, ocknie się we właściwym momencie… Odnosi się wrażenie, że Wolha utrzymuje się przy życiu bardziej dzięki nie opuszczającemu jej fartowi, niż własnym umiejętnościom. Co nie znaczy oczywiście, że czytanie o opisanych w książce perturbacjach nie dostarcza rozrywki – zapewne zresztą jest zabawniejsze, niż gdyby Gromyko opisała ściśle przemyślane i obliczone na efekt działanie czarodziejki-stuprocentowej profesjonalistki.

Zanim przejdę do podsumowań, wspomnę jeszcze o pomniejszej kwestii związanej z wątkiem romansowym, która wydała mi się mało wiarygodna. Otóż w pewnym momencie bohaterka stwierdza, że nawet się jeszcze z Lenem nie całowała – mimo trwającej prawie cztery lata znajomości, bliskiej zażyłości oraz częstego wspólnego spędzania czasu (także sam na sam). Owszem, ich relacja zaczęła się od przyjaźni i to wypada oryginalnie. Nie mam też nic przeciwko temu, by fundamentem dla związku były chęć wzajemnego zrozumienia, wsparcie i dobre samopoczucie w towarzystwie tej drugiej osoby. Jednak w którymś momencie bohaterowie uświadamiają sobie swoje uczucia względem siebie… po czym mijają kolejne miesiące i lata, a oni nic tylko rozmawiają. Nie piszę tu, że winni pędem udać się do alkowy, po drodze zdzierając z siebie odzienie, ale jakieś erotyczne przyciąganie powinno między nimi być, bo to ono przecież sprawia, że przyjaźń pomiędzy kobietą i mężczyzną przeradza się w coś więcej.

Powyższe – dość obfite – narzekania nie oznaczają jednak, że lektura cyklu o W. Rednej okazała się nieprzyjemna. Wynikają raczej z żalu, że nie było jeszcze lepiej. Tym niemniej, styl wciąż jest potoczysty i wdzięczny, a bohaterów nadal się lubi. Obydwa tomy potrafią wciągnąć i śmieszą. Do moich ulubionych fragmentów należy historia świętego źródełka z „Wiedźmy opiekunki” oraz przecudny epilog „Wiedźmy naczelnej”, pod względem humoru bijący na głowę pewne opowiadanie Sapkowskiego na identyczny temat. Jako „poprawiacz nastroju” przygody Wolhy nadają się świetnie.