Beatrycze Nowicka Opowiadania

Gemmell David, Echa wielkiej pieśni (recenzja, E)

Narodziny legendy

David Gemmell, wyd. Zysk i S-ka

Beatrycze Nowicka: 6/10

„Echa wielkiej pieśni” zwracają uwagę interesującym pomysłem na świat przedstawiony. Są przy tym powieścią o bardzo skondensowanej fabule tak, że aż żal, iż pomysły autora i bohaterowie nie zostali przedstawieni obszerniej.

Jako że pierwsze spotkanie z prozą Davida Gemmella okazało się satysfakcjonujące, zdecydowałam się sięgnąć po kolejną powieść angielskiego autora. „Echa wielkiej pieśni” wzbudziły we mnie nieco mniej emocji niż „Rycerze mrocznej chwały”, tym niemniej uważam, że również zasługują na uwagę.

Na pierwszy plan wysuwa się koncepcja świata. Do tej pory miałam okazję przeczytać kilka utworów, gdzie elementy przynależące fantasy mieszały się z typowymi dla SF. W takim przypadku akcja albo toczyła się na innej planecie, albo też w odległej przyszłości, gdzie oprócz pozostałości dawnych technologii działała również magia. David Gemmell zdecydował się na nieco inne rozwiązanie – w jego świecie istnieje magia, jednak zarówno sposób jej pozyskiwania i wykorzystywania, jak również niektóre wątki bardzo mocno kojarzą się z SF.

Można dopatrzyć się w „Echach…” wątków postapokaliptycznych. Cywilizacja Awatarów przez stulecia rozkwitała dzięki umiejętności pozyskiwania energii ze słońca. Moc ta była wykorzystywana do zasilania różnego rodzaju urządzeń, broni energetycznej, statków i pojazdów. Zapewniała także swoim użytkownikom nieśmiertelność. Awatarowie zbudowali ogromne imperium, w którym traktowani byli niemal jak bogowie. Podporządkowane im narody wykorzystywane były bez skrupułów, równie bezwzględnie też szafowano życiem „podludzi”. Jeden z awatarskich mędrców przewidział jednak zbliżającą się katastrofę, w którą uwierzyła jedynie garstka jego rodaków. Uczony oczywiście miał rację – gwałtowna zmiana kąta nachylenia osi obrotu planety spowodowała liczne kataklizmy. Najpotężniejsze miasta Awatarów zostały zatopione, a ich elektrownia, to znaczy piramida zniknęła pod lodem. Niedobitki zdołały przetrwać, głównie dlatego, że energię można było pozyskiwać również z istot żywych (bardzo zbliżony pomysł pojawił się też w „Rycerzach mrocznej chwały”). Wysysanie sił życiowych z przedstawicieli podbitych ludów nie było jednak w stanie zaspokoić wszystkich potrzeb, do tego zniewolone narody dostrzegły słabość okupantów, podobnie ościenne państwa zaczęły szykować plany podboju. Ekspedycja mająca na celu zdalne zaczerpnięcie mocy z piramidy zakończyła się tylko połowicznym sukcesem.

Już same przedstawione wyżej koncepcje wystarczyłyby na podstawę dla wielu rozmaitych fabuł. Gemmell dodał do tego jeszcze najeźdźców ze świata równoległego, Almeków, wyznawców Kryształowej Bogini, znających jedynie sposób zasilania swoich piramid za pomocą krwawych ofiar.

Wachlarz pomysłów i wątków, zawarty na kartach „Ech…” mógłby z powodzeniem posłużyć do stworzenia kilkutomowego cyklu. Tymczasem Gemmell ograniczył się do jednej, czterystustronicowej powieści. W tym konkretnym przypadku nieco żałuję jego decyzji. Podczas gdy bolączką wielotomowych cykli jest nużąca rozwlekłość, „Echa wielkiej pieśni” zostały napisane wręcz lakonicznie.

Czytając, odnosi się wrażenie, że każda scena i każdy dialog są elementami przemyślanej i konsekwentnie wznoszonej konstrukcji – jeśli zostały wprowadzone, to po to, by popchnąć akcję do przodu lub też posłużyć do przedstawienia którejś z postaci. Budzi to uznanie, lecz przy tym wywołuje wrażenie emocjonalnego chłodu. Wszystko jest ściśle wykalkulowane, przez co dostrzega się bardziej zazębiające się trybiki, niż borykających się z losem bohaterów.

Jeśli chodzi o tych ostatnich, zostali oni nakreśleni bardzo oszczędnie, co nie przeszkadza kilkorgu z nich na dłużej zapisać się w pamięci. Ciekawa jest postać Sofarity, młodej wieśniaczki znienacka obdarzonej potężną mocą. Na uwagę zasługuje też Viruk – przyznam, że spośród znanych mi postaci z książek fantasy, to właśnie bohatera Gemmella uważam za najlepiej przedstawionego szaleńca. Z bohaterów drugoplanowych młody król Ammon jest postacią niejednoznaczną a przez to interesującą.

Choć „Echa…” można wpisać w schemat heroiczny, autor podszedł do niego twórczo. Wielu bohaterów to Awatarowie, którzy pogardzają życiem innych ras i mają niejedno na sumieniu. Ci, których czytelnik chętnie widziałby martwymi, przeżywają i odwrotnie. Jedna z postaci ratuje dziecko, by niedługo potem znaleźć jego ciało na stosie wypatroszonych przez Almeków zwłok. Gdzie indziej pada stwierdzenie, że zamiłowanie do zabijania jest nieodłączną częścią natury ludzkiej, zaś ci, którzy pragną harmonii, w większości kończą zamordowani przez swoich pobratymców. Być może heroizm w pojęciu Gemmella zasadza się na tym, że jednostki są w stanie zdobyć się na szlachetne czyny mimo wszystko.

Dodam też, że przyjemnym pomysłem było otwieranie niektórych rozdziałów fragmentami legend, jakie w świecie powieści powtarzano stulecia później po opisywanych wydarzeniach. Oczywiście zarówno imiona, jak i przedstawiane wypadki uległy przekształceniu – śledzenie powiązań i transformacji motywów oraz postaci stanowi dodatkowy smaczek podczas lektury.

Na zakończenie jeden cytat: „w naturze ludzi leży otaczać się murami. Wydaje im się, że w ten sposób uchronią się przed cierpieniem, ale w rzeczywistości skutek jest odwrotny. Cierpienie i tak przedostaje się do środka, ale potem tłucze o mur, nie mogąc wyjść na zewnątrz”.

Odniosłam wrażenie, że „Echa wielkiej pieśni” miały potencjał, który pozwoliłby na stworzenie obszerniejszej i bardziej poruszającej powieści. Niemniej pozostają one ciekawą, wartą przypomnienia pozycją.