Beatrycze Nowicka Opowiadania

Korona cieni (recenzja, E)

Cierp, Łowco, cierp

C. S. Friedman, wyd. MAG

Trzeci tom „Trylogii Zimnego Ognia”

Beatrycze Nowicka: 6,5/10

W „Koronie cieni”, ostatnim tomie Trylogii Zimnego Ognia, dochodzi do konfrontacji bohaterów z demonem Calestą. C. S. Friedman zamyka tutaj wszelkie wprowadzone wcześniej wątki. Choć czyni to sprawnie, mam wrażenie, że fani mogą poczuć się raczej niepocieszeni.

Wspominałam już nieraz, jak duże znaczenie dla książki ma wybór głównych bohaterów. Spośród kilku wykorzystywanych przez autorów fantastyki typów, szczególnie obiecującym jest postać, którą skrótowo można nazwać „draniem z zasadami”. Cieszący się złą sławą, inteligentny, uzdolniony oraz pozbawiony złudzeń odnośnie świata i ludzi, drań posiada przy tym swój prywatny kodeks honorowy i od czasu do czasu objawia ludzkie oblicze. Gerald Tarrant jest świetnym przykładem takiej postaci [1]. Dobrze przedstawiony, tego rodzaju bohater zapisze się w pamięci czytelników, będzie też w stanie „udźwignąć” całe dzieło. Wzbudzi emocje, przykuje uwagę, skłoni do uważnej lektury. Jest jednak w tym wszystkim haczyk – otóż, wprowadziwszy „drania”, coś trzeba z nim zrobić dalej i tu pojawia się problem. Kluczem do powodzenia tej postaci i innych jej podobnych jest bowiem bieg po ostrzu, balansowanie na cienkiej krawędzi, utrzymanie proporcji pomiędzy objawiającym się w niej dobrem i złem. Na dłuższą metę nie jest to proste. Co więcej, w większości książek bohaterowie zmieniają się pod wpływem wydarzeń. Zaniechanie tego byłoby sztuczne, jednak przeprowadzenie także okazuje się pułapką, gdyż w jego wyniku bohater zbacza w którąś stronę i tym samym traci większość swego uroku, a czasem też wiarygodności.

W przypadku „Korony cieni” jest podobnie – Łowca zmienia się jeszcze bardziej i chociaż jest to uzasadnione, muszę powiedzieć, że zdecydowanie wolałam go w „Nadejściu nocy”. W prologu autorka przesadza w jedną stronę – jakby nagle jej się przypomniało, że Tarrant miał być zły (poza tym potrzebna była jej motywacja dla jednego z głównych bohaterów), i funduje czytelnikowi scenę rzezi, która wygląda nieco niewiarygodnie (Gerald zazwyczaj kieruje się przede wszystkim chłodną kalkulacją). W dalszych rozdziałach natomiast neohrabia będzie generalnie coraz bardziej szlachetny i, niestety, coraz słabszy. Dobrze, że równolegle opisywany jest także Damien. Ten może nie tyle drastycznie się zmienia, co przestaje okłamywać samego siebie. Dzięki temu, kiedy obaj wyruszają w ostatnią wspólną podróż, wydają się ludźmi, którzy zostawili za sobą niemal wszystko, czym byli, co dodaje temu wątkowi dramatyzmu.

Poza parą głównych bohaterów trylogii, powracają także Patriarcha, Narilka – niedoszła ofiara Łowcy, oraz demon Karril. Wprowadzenie tych postaci na równorzędnych prawach niewątpliwie wzbogaca książkę. Przywódca Kościoła nadal jest ciekawą postacią a finał jego osobistej historii nie rozczarowuje. Dziewczyna, w tomie pierwszym (mimo jej nikłego udziału) niezmiernie mnie irytowała, natomiast w „Koronie cieni” prezentuje się całkiem nieźle. Nową postacią jest potomek Geralda, Andrys, człowiek gotowy dla zemsty zaprzedać duszę demonom. Zarówno młody Tarrant, jak i Narilka z początku robią dobre wrażenie. On – alkoholik i narkoman z traumatyczną przeszłością, który zostaje postawiony w roli przywódcy i żywego symbolu religijnego, wciągnięty w cudzą rozgrywkę tchórz w masce bohatera. Ona – wspominająca Łowcę z fascynacją raczej niż strachem, zastanawiająca się, czy nagłe uczucie, którym zapałała do Andrysa, jest skierowane do niego, czy też tak naprawdę pociąga ją jedynie podobieństwo mężczyzny do pana Zakazanej Puszczy. Niestety, w pewnym momencie te dylematy i rozterki znikają, po czym wszystko zmierza do trywialnego finału.

Autorka wprowadziła dwa główne wątki rozwijające się równolegle: poza związaną z Tarrantem i Damienem walką z Calestą, w książce przedstawiona zostaje także krucjata przeciwko Zakazanej Puszczy. Tej ostatniej niestety brakuje rozmachu. Wyprawa, której inicjatorzy zamierzają zmienić oblicze świata, liczy sobie 87 osób. W porównaniu z poprzednimi (dodajmy, zakończonymi fiaskiem), w których brały udział tysiące, ta liczba wydaje się po prostu śmieszna. Friedman dobrze wychodzą sceny i wątki związane z niewielką liczbą bohaterów, natomiast nie bardzo radzi sobie z tłumem i stara się go unikać.

Ze smutkiem muszę też stwierdzić, że autorka powtarza pewne motywy znane z tomów poprzednich. Do takich należą np. zagadnienie przeładowania mocą, zakańczanie rozdziałów zdaniem „i X zapłakał”, regularne skazywanie Łowcy na cierpienia w rękach wroga, czy rozwiązywanie istotnych kwestii na drodze poświęcania się głównych bohaterów. Jeśli chodzi o to ostatnie – dla wywołania pożądanego efektu kluczowy jest umiar oraz oszczędność środków. Niestety, Friedman miewa zgubną skłonność do patosu. Scena, w której jeden z bohaterów deklaruje w zajmującym cały niewielki akapit monologu, iż w zasadzie mógłby wybrać inną drogę, jednak dokonał wyboru by „poświęcić życie w akcie najwyższego altruizmu”, została całkowicie zepsuta przez te słowa. Stała się teatralna i nienaturalna, zraziła mnie nawet nieco do wypowiadającej tę kwestię postaci.

Dla odmiany warto wspomnieć o pozytywach – mam wrażenie, że styl Friedman się polepszył. Jest mniej dłużyzn, czy powtarzania się. Zapewne ma to też związek z przyspieszeniem akcji, ta ostatnia potrafi zaś naprawdę wciągnąć. Konstrukcja powieści – ba, całej trylogii (co widać dopiero teraz) jest przemyślana i logiczna. Pojawia się parę błędów (np. w pewnym momencie jest napisane, że Damien uzdrawia Tarranta, choć wcześniej wielokrotnie było mówione, iż lecznicza magia jest dla Łowcy zabójcza), jednak przeważnie są to drobniejsze sprawy.

W moim przypadku lektura wyglądała tak, że w jej trakcie byłam na tyle pochłonięta fabułą, iż nie miałam większych zastrzeżeń (wyjąwszy może wzmiankowany powyżej monolog), a dopiero później zaczęłam wybrzydzać. Powiem też, że nie przypadło mi do gustu rozwiązanie – ani w ogóle – mam tutaj na myśli lansowanie „filozofii białego człowieka” [2], ani w szczególe, czyli w kwestii losów bohaterów, czy nawet ostatniego akapitu, który miał być optymistyczny, a tymczasem ja skwitowałabym go jako opis „satysfakcji słabych”. Tym niemniej fakt, iż książka wywołała we mnie sprzeciw i skłoniła do przemyśleń, zdecydowanie świadczy na jej korzyść. Uważam, że warto przeczytać „Koronę cieni” – by zobaczyć, ku czemu zmierzają losy bohaterów i całej Erny, a także, by móc się do tego osobiście ustosunkować.

[1] Jeśli chodzi o nasze polskie fantastyczne poletko warto wskazać na Krzyczącego w Ciemności.

[2] Rozumiem przez to podejście na zasadzie konkwistadorów. Ludzie przybyli na Ernę z zamiarem stworzenia na niej kopii ziemskiej cywilizacji. Kiedy zaś okazało się, że nieznana im dotąd siła to uniemożliwia, uznali planetę za „wrogą”. Fae jest generalnie postrzegana jako przeciwnik i najczęściej w odniesieniu do niej używa się słowa „ujarzmić”. Głównym celem jest pozbycie się wpływu tej mocy, by możliwy stał się technologiczny rozwój, przy czym mieszkańcy jakoś nie zastanawiają się nad konsekwencjami nagłej utraty magii, na której nauczyli się już w pewnym stopniu polegać. Adepci – ludzie zdolni widzieć i kontrolować fae, spotykają się często z nieufnością, potępieniem, a w niektórych miejscach są nawet zabijani. Tymczasem fae nie istnieje w kategoriach moralnych, to ludzie czynią ją „złą” lub „dobrą”. Ta moc jest lustrem, w którym odbija się ludzkość. Ta jednak nie chce w nie spojrzeć i próbować zrozumieć. Nawiązując do „Czarnoksiężnika z Archipelagu” – nie ma odwagi zajrzeć w twarz swojego Cienia i nazwać go własnym imieniem. Zamiast próbować zgłębić własną naturę, czy nauczyć się radzić sobie z emocjami, mieszkańcy Erny zrobią wszystko, by odsunąć od siebie lustro. Wolą zachlapać je własną krwią, posuną się do manipulacji i kłamstwa. Ta diagnoza mnie nie pociesza, choć Friedman ma zapewne rację, że wariant, jaki ona przedstawiła w swojej książce, jest bardziej prawdopodobny.