Beatrycze Nowicka Opowiadania

Świt Czarnego Słońca (recenzja, E)

Nietypowe fantasy typowe

C. S. Friedman, wyd. MAG

Pierwszy tom „Trylogii Zimnego Ognia”

Beatrycze Nowicka: 7/10

„Świt Czarnego Słońca” zwraca uwagę przede wszystkim interesującym i umiejętnie przedstawionym pomysłem na świat. Konstruując fabułę, C. S. Friedman oparła się na schemacie heroic fantasy, próbując jednocześnie od niego odejść, co niespecjalnie jej się udało.

Wyobraźmy sobie świat, w którym istnieje moc mogąca urzeczywistniać nasze myśli. Po głębszym zastanowieniu się wizja taka przestaje wywoływać pozytywne skojarzenia i zaczyna niepokoić. Nikt przecież nie powiedział, że będą się tam materializować obiekty naszych pragnień. Co, jeżeli w takim świecie wszelka aktywność ludzkich umysłów zostaje niemal natychmiast „przekładana” na materię? Tak właśnie wygląda sytuacja na Ernie – planecie zasiedlonej ponad tysiąc lat temu przez kolonistów z Ziemi, gdzie energia określana mianem fae, porządkuje się i kierunkuje w odpowiedzi na informacje czerpane z mózgów zamieszkujących tam istot. Siła reakcji fae jest zależna od kilku czynników: otóż zazwyczaj podświadome myśli i uczucia wpływają na nią bardziej niż świadome rozkazy, istotna jest także liczba osób dzielących tę samą/podobną wizję, ideę, czy pragnienie. Jako że „Świt Czarnego Słońca” nie jest zjadliwą satyrą a powieścią fantasy z elementami SF, na Ernie nie króluje kicz i miernota, nie przechadzają się też po niej zmaterializowani bohaterowie telenowel. Zamiast tego mamy ucieleśnienie lęków mieszkańców w postaci rozlicznych potworów i demonów, a także bogów, będących dziełem własnych wyznawców. Oczywiście znajdzie się też miejsce dla czarodziei i adeptów posługujących się Sztuką – potrafiących naginać fae do swojej woli. Ponieważ większość wiedzy została utracona w pierwszych latach pobytu kolonistów na planecie, skomplikowana technika okazała się szczególnie podatna na uszkodzenia, zaś metodologia nauki nie sprawdza się w świecie, gdzie ludzkie oczekiwania wpływają na wynik doświadczeń, na Ernie nastąpił technologiczny regres. Do władzy i wpływów doszedł za to Kościół, którego zwierzchnicy pragną połączyć pod sztandarem jednej ideologii jak największą liczbę mieszkańców. A wszystko to zanurzone jest w fae.

Świat przedstawiony w powieści Friedman przesycony jest magią [1] jak mało które uniwersum fantasy. Wszechobecna moc jest jego fundamentem i główną siłą sprawczą. Friedman włożyła naprawdę dużo pracy i uczucia w przedstawienie fae – jej zachowania, działania Sztuki, wreszcie postrzegania jej przez bohaterów. Starania te zostały uwieńczone sukcesem – czytelnik nie tylko daje się porwać wizji, ale też potrafi zrozumieć lęk postaci przed światem pozbawionym takiej mocy. Kilka poniższych cytatów niech posłuży za przykład: „Na wszystkich budynkach wokół placu jarzyły się teraz podobne znaki. Z podziwem obserwował, jak nitki srebrnego ognia tryskają z bram, okien i ścian, aż całe wzniesione ludzką ręką konstrukcje spowiła migotliwa pajęczyna srebrnych płomieni”, „To jest wszędzie. We wszystkim. Tak wiele różnych rodzajów, że nawet nie mogę ich nazwać, niektóre tak ulotne, że są zaledwie iskierką widzianą kątem oka (…). Czasem, kiedy patrzysz w niebo, przez moment trwa przypływ fae i widzisz to – jak rysę w krysztale, na którą nagle pada światło, widmo żywych barw, znikających, zanim zdążysz złapać oddech. (…) Wszystko, czego dotkniesz jest przesycone żywą fae, będącą w nieustannym ruchu.”, „Moc ogarnęła ich jak fala przypływu – ujarzmiona fae, tak skoncentrowana, że nie można było jej nie poczuć (…) nie można było nie zobaczyć tego światła lśniącego w powietrzu jak topione złoto, zwiewnej mgiełki luminescencji, błyszczącej jak gwiazdy na skraju Rdzenia”. Abstrahując od magii, opisy w ogóle są mocną stroną Friedman. Autorka potrafi kreślić barwne i przemawiające do wyobraźni wizje, dzięki którym Erna ożywa na kartach powieści. Czasem wystarczy jedno trafne zdanie, jak: „Był to mały sklepik z wąskim daszkiem i markizą, na którą gasnące słońce spływało ognistymi kroplami”, innym razem są to całe akapity. Żeby nadmiernie nie wydłużać, kilka szczególnie udanych pozwoliłam sobie zamieścić w przypisach [2]. Owszem, zdarza się autorce popaść w pewną powtarzalność, czy przedobrzyć doprowadzając do przegadania opisu, jednak ogólne wrażenie pozostaje pozytywne.

Niestety, jeśli chodzi o kwestie fabuły i bohaterów, nie jest już tak dobrze. Główny i w zasadzie jedyny wątek stanowi bowiem wyprawa dzielnej drużyny ku położonemu w dalekiej krainie siedlisku zła. Podróż obfituje w niebezpieczeństwa i komplikacje, które są szczęśliwie przezwyciężane dzięki uporowi postaci oraz poświęceniom. Te ostatnie niestety, im dalej, tym stają się liczniejsze, by przy końcu książki zdecydowanie przekroczyć dopuszczalne stężenie i zacząć wywoływać w czytelniku raczej śmiech, niż wzruszenie cierpieniami bohaterów. Owszem – Friedman wprowadziła kilka elementów, które miały na celu pewne przełamanie konwencji, niemniej nie okazały się one zbyt przekonujące.

Niewątpliwie najlepszy pomysł związany był z doborem bohaterów. Głównymi postaciami są bowiem kapłan Kościoła – Damien Kilcannon Vryce oraz adept parający się ciemnymi mocami – Gerald Tarrant. Wrogowie, połączeni wspólnym celem. Zło, które zostaje użyte przeciwko innemu (niekoniecznie większemu) złu, dlatego, że zdaje się być bardziej znane, swojskie, a także ponieważ opowiada się po „naszej” stronie, podczas gdy tamto skrzywdziło bliską nam osobę. Gdyby tylko praktyczna realizacja tego zamierzenia była tak barwna, jak sama idea… Niestety – duetu na miarę „Milczenia owiec” nie będzie. Tarrant, mający w zamierzeniu być mrocznym magiem, nie jest wystarczająco negatywny. Owszem, od czasu do czasu autorka umieszcza informację, jak to dopuszcza się on okrutnych czynów, jednak są to głównie wzmianki, natomiast w większości scen jest on przedstawiany w sposób, który prędzej wzbudzi w czytelniku zabarwione sympatią zainteresowanie, niż przekonanie o jego złej naturze. I choć w pewnym momencie autorka stara się uzasadnić tego rodzaju obraz, nie brzmi to przekonująco (owszem – tłumaczy dlaczego Tarrant zachowuje się tak a nie inaczej w towarzystwie pozostałych bohaterów, lecz nie wyjaśnia, czemu Friedman nie zechciała przedstawić go także w innych okolicznościach). Chwilami wręcz Gerald wydaje się lepszy od kapłana – trzyma się swojego kodeksu honorowego, podczas gdy Vryce nieustannie działa wbrew własnemu sumieniu. Co więcej, przy podstawowym założeniu dotyczącym mrocznego maga, trudno jest wpasowywać go w drużynę i uzasadniać jego kolejne czyny. Chwilami niemal można poczuć, jak autorka męczyła się, by wymyślić dla niego motywację i jak sztucznie prezentują się tego efekty. Sądzę, że układ kapłan-mag dało się wygrać znacznie ostrzej, nadać Tarrantowi bardziej drapieżny rys, zaś Damiena obdarować religijną żarliwością.

Sporo rozbija się z powodu konstrukcji bohaterów. Gerald i tak ma szczęście – wyrasta na główną postać powieści. Jako że najczęściej opisywany jest z punktu widzenia pozostałych uczestników wyprawy, którzy mu nie ufają i uważnie obserwują każdy jego ruch, przedstawiony zostaje niezwykle wyraziście i dokładnie. Jednocześnie czytelnik z reguły nie zna jego myśli, co dodaje magowi tajemniczości. Uwadze narratora nie umyka żaden gest adepta, mina, ton głosu, jakim wypowiada swoje kwestie. To pozwala stworzyć sobie jego kompletny obraz. W przeciwieństwie do Tarranta, wygląd zewnętrzny kapłana został opisany niezwykle pobieżnie, za to stosunkowo często i rozwlekle serwowane są czytelnikowi jego przemyślenia. Gdybyż tylko były one choć trochę różnorodne… Niestety, Damien głównie cierpi z powodu łamania swoich zasad, co nie przeszkadza mu zbytnio… dalej się im sprzeniewierzać. W tym przypadku okazuje się, że nadmiar opisów przeżyć wewnętrznych może zubożyć postać i uczynić ją nieciekawą. Pozostali członkowie wyprawy niestety są zaledwie cieniami. Postaci drugoplanowych jest całe trzy, z czego naprawdę udaną i zapadającą w pamięć jest Patriarcha. Wszelkie relacje, poza tą pomiędzy Damienem a Geraldem, są przedstawione tak blado, że czasami aż żal się robi (szczególnie przy wątkach miłosnych). W książce brakuje też humoru. Owszem, większość bohaterów ma rozliczne problemy osobiste, tym niemniej, nie musieliby przecież przez cały czas rozmawiać śmiertelnie poważnie. Nie chodzi mi o to, by sypali żartami jak z rękawa, czy co i rusz wygłaszali cięte riposty, lecz żeby od czasu do czasu rozładowywać atmosferę, wprowadzać kontrapunkt. Nawet w trudnych sytuacjach ludzie czasami żartują, żeby jakoś podtrzymać się na duchu.

Wreszcie styl – ten generalnie jest dobry, choć autorka ma swoje lepsze i gorsze momenty (do gorszych np. należy prolog). Niektóre rzeczy są także zapewne kwestią tłumaczenia – od czasu do czasu (szczególnie bliżej początku) pojawiają się błędy, bywa, że zwracają uwagę powtórzenia (np. użycie słowa „noc” trzy razy w dwóch następujących po sobie zdaniach), czy niezbyt fortunne wyrażenia w rodzaju „znalazłszy się w warowni, nie było powodu, aby ją opuszczać”. Trzeba jednak oddać tłumaczowi sprawiedliwość – tekst był długi i niełatwy.

Trudno jest jednoznacznie ocenić „Świt Czarnego Słońca”. Z jednej strony – naprawdę dobry i niebanalny pomysł oraz świat, który potrafi zauroczyć; z drugiej – brak krwistych bohaterów i wtórna fabuła. Ci, którzy lubią dobre opisy, docenią pracę autorki, jednak osoby, wolące nade wszystko wartką akcję, mogą się nudzić – w książce dzieje się relatywnie niewiele i jest ona dosyć rozwlekła. Powieść ma jednak tę właściwość, że czytając ją, można zanurzyć się w innym świecie, a nie tylko przewracać kolejne kartki – i za to należą się jej brawa.

[1] Choć sami jego mieszkańcy tego terminu nie używają, postrzegając magię jako coś, nad czym można mieć pełną kontrolę.

[2] „Dom. Tylko teraz wyglądający inaczej – baśniowe miejsce, pełne światła, muzyki oraz zdecydowanych barw. Tak delikatne, że można by odnieść wrażenie, iż zagrozi mu pierwszy ulewny deszcz. Budynki roztopią się w strumyki szarości i ochry, drzewa będą krwawiły zielenią i umbrą na błotniste uliczki – nawet ludzie rozpuszczą się, tworząc barwne kałuże, jak akwarele pod strumieniem wody z kranu.”

„Ze wszystkich stron otaczały ich ściany krateru, wygięte i oświetlone tysiącami migoczących światełek: lamp, kaganków, latarni, ognisk. Światła migotały usytuowane wzdłuż brzegu i krawędzi krateru (…) odbijały się w pofalowanej wodzie portu, każde powtórzone tysiąckrotnie (…) Znaleźli się w ogromnym tyglu pełnym gwiazd zawieszonych na ciemnym letnim niebie (…) Kapitan dodał barwiącego żelu do swojej lampy sygnałowej i wokół nich wody rozbłysły czerwonymi iskrami.”

„Cytadela była klejnotem, pryzmatem, wielościennym kryształem, który dzielił noc na tysiąc błyszczących kawałków, zmieniając niebo i ziemię za nim w kubistyczny koszmar niesymetrycznych kątów i złamanych łuków. Zimne, niebieskawe światło Dominy odbijało się od lśniących jak lustra powierzchni pozornie przypadkowymi odłamkami.”

Tu można zauważyć, że w sporej ilości opisów istotną rolę odgrywają efekty świetlne i kolorystyczne, co zapewne ma związek z artystycznymi zainteresowaniami autorki.