Beatrycze Nowicka Opowiadania

Cień utraconego świata (minirecenzja, E)

Pokaz slajdów

James Islington, wyd. Fabryka Słów

Pierwszy tom „Trylogii Licaniusa”

Beatrycze Nowicka: 5/10

Dla niezbyt wybrednych fanów historii o młodych wybrańcach przeznaczenia „Cień utraconego świata” Jamesa Islingtona może stanowić odprężającą lekturę. Pozostali wielbiciele fantasy raczej nie znajdą tu nic ciekawego.

Mniej więcej w czasie, kiedy zaczęłam współpracować z Esensją, jeden z redakcyjnych kolegów napisał recenzję pt. „Fantasy zdziecinniała”. Wspominam o tym dlatego, że słowa te znakomicie podsumowują debiutancką powieść Jamesa Islingtona. „Cień utraconego świata” to lektura głównie dla nastolatków (i to raczej tych młodszych), dopiero zaczynających swoją przygodę z fantasy.

Australijski autor nie tyle napisał, co skompilował swoją powieść z wielokrotnie wykorzystywanych w fantasy schematów. „Cień…” stanowi pierwszy tom „Trylogii Licaniusa” – Licanius to imię miecza, które oznacza „przeznaczenie”. Poza owym artefaktem, pojawiają się typowi nastoletni wybrańcy, dzielna księżniczka, arogancki młody arystokrata, a zarazem zdolny szermierz, jego siostra-znakomita łuczniczka, zakapturzony sługa ciemności oraz czarne armie nadciągające zza magicznej bariery, która (cóż za niespodzianka!) po kilku tysiącach lat zaczyna słabnąć. Swoją drogą, czemu złe siły wiecznie muszą chadzać w czerni, nie mogłyby mieć zbroi choćby i szkarłatnych?

Z uwagi na wtórność motywów lektura nieszczególnie zaskakuje – dość łatwo odgadnąć kolejne zwroty fabuły czy tożsamość niektórych bohaterów. Autor próbował wprowadzić pewną niejednoznaczność, jeśli chodzi o motywy kierujące kilkoma postaciami (szkoda, że w jednym przypadku okładkowa notka zdradza zbyt wiele), jednak to zbyt mało, by sprawić czytelnikowi niespodziankę.

Sztampową fabułę można by jeszcze wybaczyć, gdyby bohaterowie budzili emocje, a świat okazał się barwny. Niestety, w przypadku „Cienia…” trudno mówić o pogłębionych portretach psychologicznych, czy choćby kilku wyróżniających cechach. Na temat czwórki protagonistów zapamiętałam, że jeden chłopak ma ciemne włosy i rzadko spotykane moce magiczne, drugi jest rosłym blondynem, trzeci ma rude włosy, a czwarta postać to dziewczyna. Z bohaterami dalszych planów jest jeszcze gorzej, a ponieważ wszyscy noszą „standardowe imiona fantasy”, czasem można się nieco pogubić, kto jest kim i czego chce. Podobnie ubogie jest życie wewnętrzne tych postaci, opisywane zdaniami w rodzaju „X czuł żal na myśl o zabitych przez złe siły przyjaciołach”. Można też odnieść wrażenie, że bohaterowie niezbyt się przejmują śmiercią nawet bliskich sobie osób. Ogólnie zresztą, pod względem emocji, jest to książka letnia.

Świat przedstawiony to najbardziej typowe z typowych quasi-średniowieczne uniwersum fantasy z kilkoma miastami o wdzięcznych nazwach i mroczną krainą na północy. Zabrakło tu choćby drobnych elementów, za pomocą których autor mógłby przydać swojemu dziełu odrobiny indywidualności. Zresztą opisów – czy to miejsc, czy postaci – jest tu tak niewiele, że nie są w stanie pobudzić wyobraźni czytelnika. Podobno Islington jest wielkim fanem „Koła czasu” – niestety, o ile uniwersum Jordana żyło, świat „Trylogii Licaniusa” pozostaje papierowy.

Jedyną zaletą, jaką mogę wymienić, jest to, że „Cień…” czyta się szybko i gładko. Raczej nie polecam, chyba że ktoś jest wyjątkowo spragniony jakiejkolwiek fantasy, albo potrzebuje niezobowiązującej lektury do pociągu.

W Polsce wydano już całą trylogię. Niemniej, tom pierwszy nie zainteresował mnie na tyle, bym chciała kontynuować lekturę tej serii.