Beatrycze Nowicka Opowiadania

Głaz gorejący (recenzja, E)

Kopernik była kobietą?

Kate Elliott, wyd. Zysk i S-ka

Trzeci tom cyklu „Korona gwiazd”

Beatrycze Nowicka: 6,5/10

„Głaz gorejący” zdradza pewne symptomy, będące bolączką wielotomowych cykli, jednak Kate Elliott udaje się utrzymać zainteresowanie czytelnika.

Wydaje się nieuniknione, że przy fabule zakrojonej na wiele postaci i wątków w pewnym momencie dochodzi do znacznego rozrostu autorskiej wizji. Coraz trudniej utrzymać zwartą, zbalansowaną narrację, gdy poszczególni bohaterowie wyruszają na własne misje i realizują osobne cele. Przy tym cały czas przybywa kolejnych. Fabuła rozkłada się jak wachlarz. Początkowo wydaje się to naturalne i ciekawe, pojawia się jednak ryzyko nadmiernego rozrzedzenia akcji i pytanie, czy dzieło nie wymknie się autorowi z rąk, czy będzie umiał doprowadzić wszystkich do punktu kulminacyjnego. Wprawdzie „Korona gwiazd” jest cyklem już ukończonym, jednak ostatnie dwa tomy nie ukazały się jeszcze w polskim przekładzie – nie mogę więc powiedzieć, czy Elliott uda się sztuczka eleganckiego złożenia wachlarza.

Poza dalszymi losami Liath, Sanglanta i Alaina, w „Głazie gorejącym” swoje rozwinięcie znajdzie także historia księcia Eików oraz Ivara. Dwa duże, nowe i istotne wątki związane są z królewskimi córkami – starsza wyrusza na wschód, gdzie królestwu Wendaru zagraża inwazja stepowych koczowników, Qumanów, natomiast młodsza na południe, na tutejszy odpowiednik Półwyspu Apenińskiego, gdzie wybucha wojna o władzę. Na arenie wydarzeń pojawia się także matka Sanglanta. Pomału kiełkuje wątek szamanek ze wchodu, autorka pokazuje też, że nie zapomniała o siostrze króla Henryka, Sabelli.

Niestety, pierwsza część powieści jest nieco nudnawa. Wydaje się, że poruszane w niej kwestie dało się ująć zwięźlej, a niektóre sceny opuścić bez ryzyka utraty istotnych informacji. Podobnie nie pogniewałabym się, gdyby losy Ivara i jego towarzyszy zostały opisane nieco oszczędniej. Szczęśliwie część druga okazuje się ciekawsza – akcja przyspiesza, rozwijają się wspominane wyżej wątki księżniczek i ma miejsce istotny dla jednej z postaci zwrot fabularny.

Obiecałam wspomnieć o magii – ta wydaje mi się ciekawa. Najpotężniejsi z ludzkich czarnoksiężników, zwani matematykami, czerpią moc z gwiazd, dzięki znajomości ruchów ciał niebieskich. Moc ta umożliwia wiele rzeczy – od tworzenia iluzji, przez możliwość używania magicznych portali, aż do pętania demonów ściąganych ze sfer niebieskich (koncepcja świata odzwierciedla poglądy Ptolemeusza – ziemia otoczona przez kolejne koncentryczne sfery, odpowiadające określonym ciałom niebieskim [1]). Wprawni magowie potrafią także manipulować ludzkimi uczuciami, czy przywoływać wizje wypadków toczących się w odległych miejscach. W świecie Elliott jest też miejsce na magię opartą na ofiarach, ziołach, amuletach i rytuałach, a także na kontrolowanie pogody. Pozwolę sobie jeszcze wybiec nieco w przyszłość i wspomnieć o elfach manipulujących żywiołami oraz szamanach, ich wieszczych transach i kontaktach z duchami.

Pod niektórymi względami „Korona gwiazd” kojarzy mi się z książkami Anny Brzezińskiej – właśnie owe demony sprowadzane z niebios dzięki wiedzy, błękitnooka czarodziejka, siedem bram, przy których trzeba coś zostawiać (to akurat później), uwikłanie bohaterów w historię. Podejrzewam, że wynika to z historycznych inspiracji obydwu autorek. Choć od razu trzeba zaznaczyć, że w porównaniu z utworami Brzezińskiej powieści Elliott są zdecydowanie mniej ponure.

Bardzo spodobał mi się również pomysł na rasę Eików. Początkowo można było sądzić, że to taki tutejszy odpowiednik orków, jednak Elliott rozbudowała ich na tyle, by nadać im oryginalny rys. Najciekawsze koncepcje to, że pozwolę sobie tak to ująć – kwestie biologiczne, z których wynika struktura społeczeństwa Eików, bliższa w swej organizacji rojowi, gdzie rozmnażają się tylko nieliczni, zaś poszczególne, diametralnie od siebie różne pod względem wyglądu i psychiki kasty pełnią odrębne funkcje. Smaczku przydają rozmaite szczegóły, choćby wyglądu. Co więcej, wraz z kolejnymi tomami Eikowie przestają być tylko łupieżcami z północy – czytelnik ma okazję obserwować początki ich państwowości. Ciekawą postacią jest ich władca, który potrafi być zarówno bezwzględny, jak i sprawiedliwy. Na pewno zaś ani on, ani jego lud nie dają się zaszufladkować jako „zła rasa do pogromienia przez głównych bohaterów”.

Tytuł niniejszej recenzji ma uwypuklić istotną cechę koncepcji autorki, jaką jest rola kobiet w jej świecie. W Wendarze to kobiety mają pierwszeństwo w dziedziczeniu dóbr, pełnią też ważniejsze niż mężczyźni funkcje w kościele, którego głową jest skoposa, będąca zwierzchniczką nad biskupinami. Wyrównane role płci nie ograniczają się tylko do wyżej wspomnianego królestwa i okresu historycznego, w którym toczy się akcja. Sądzę, że niektórych może drażnić, ale mnie bawiło to, że wspominane są takie postaci jak: autorka dzieł astronomicznych Ptolemea, twórczyni teorii atomistycznej Demokryta czy Hipparchia. Wykształceni ludzie znają „Heleniadę” Wirgilii. Czczone są także święte apostołki Joanna, Łucja, Marianna i najważniejsza z nich, Tekla. Pojawiają się też odpowiedniczki postaci ze starego testamentu – prorokini Savamial, czy mądra królowa Salome. Smutne i irytujące, że w dalszych tomach ktoś uznał za stosowne „poprawiać” autorkę i okazjonalnie poprzerabiał Ptolemeę na Ptolemeusza, Wirgilię na Wirgiliusza, Mariannę na Mariana. Kobiety dzierżą władzę także u niektórych plemion ze wschodu. Zwróciłam także uwagę na propagowane przez niektóre biskupiny tezy o wyższości intelektualnej płci pięknej oraz wizja mężczyzn, jako w pewien sposób upośledzonej, bo pozbawionej zdolności do rodzenia dzieci, wersji kobiet. Ten pomysł z odwróceniem ról uważam za całkiem przyjemny.

Żeby jednak nie było aż tak pięknie – drażnią mnie wątki okołoromansowe. Główni bohaterowie mają bowiem w zwyczaju pałać nagłą a gwałtowną miłością do osób, których niemal nie znają. Czasami można to wytłumaczyć, jednak nadmiar takich przypadków wypada mało wiarygodnie. Szczególnie drażni to u Liath. Nie jestem w stanie powiedzieć, na ile to, że trauma wynikająca z przemocy na tle seksualnym wydaje się bardziej dotkliwa niż z powodu innych rodzajów prześladowań, wynika z uwarunkowań kulturowych. Być może w świecie nie demonizującym aż tak seksu i nie kojarzącego gwałtu z hańbą ofiarom byłoby nieco lżej. Jednak nadal trudno mi uwierzyć, że dziewczyna, która była przez dłuższy czas bita i wykorzystywana (i były to jej pierwsze doświadczenia w tej sferze), zapała wielkim pożądaniem do pierwszego przystojnego mężczyzny, który się nawinie, oraz że skonsumowanie związku z nim nie będzie dla niej problemem. Nieszczególnie spodobał mi się też portret Ivara, który w „Królewskim smoku” wydawał się młodym (owszem, porywczym) mężczyzną, a w tomach dalszych zachowuje się jak irytujący dzieciuch. Szkoda też, że okoliczności zmuszają Sanglanta do niemal biernego oczekiwania na rozwój wypadków – książę najlepiej prezentuje się, kiedy może działać.

Niezależnie jednak od powyższych mankamentów, lektura „Głazu gorejącego” wciąż potrafi wciągnąć. Zdaję sobie sprawę, że niektóre pomysły i motywy, pojawiające się w cyklu Elliott zwykłam bezlitośnie wyszydzać (magiczna księga o nazwie… „Księga tajemnic”, gwałcona główna bohaterka). Ale akurat w przypadku „Korony gwiazd” elementy pozytywne przeważają na tyle, że staram się przymykać oko na tego rodzaju kwestie.

[1] Choć przyznam, że wciąż zastanawiam się nad tym, na ile to faktyczna konstrukcja tego świata, albo inaczej – czy sfery otaczają Ziemię opisaną w „Koronie gwiazd”, czy też są bardziej kolejnymi warstwami ułożonymi na innych planach, niż tamtejsza rzeczywistość materialna. Podobnie intrygują mnie objawiający się święci, z których jedna postać bawi się we władcę marionetek. Czy są oni świętymi z historii Kościoła Daisanickiego, czy tylko iluzjami, narzędziami kogoś manipulującego wydarzeniami? Albo – czy to istotnie zbawieni, czy może na przykład wybitni magowie, którzy przeszli na inny poziom egzystencji. Jestem bardzo ciekawa, czy te kwestie znajdą swoje wyjaśnienie.