Beatrycze Nowicka Opowiadania

Mówca umarłych (minirecenzja, E)

Katastrofalne nieporozumienia

Orson Scott Card, wyd. Prószyński i S-ka

Tom drugi cyklu o Enderze

Beatrycze Nowicka: 9/10

Orson Scott Card jest autorem wyjątkowo nierównym. Dzisiaj oczywiście będę pisać o tej spośród jego książek, którą uważam za najlepszą. „Mówca umarłych” jest drugim tomem cyklu o Enderze, jednak całkowicie różni się charakterem od części pierwszej i stanowi osobną całość. Podobnie, jak za „Grę Endera”, Card został za tę powieść uhonorowany Hugo i Nebulą.

„Mówca umarłych” zwraca uwagę bogactwem wątków i szczegółów stworzonego uniwersum. Na kartach powieści pojawiają się dwie obce rasy – jedyna ocalała z wojny z Robalami Królowa Kopca oraz istoty zwane prosiaczkami, dla których autor wymyślił skomplikowany system rozmnażania i przemiany pokoleń. Istotnym wątkiem jest historia ludzkiego osadnictwa na planecie zwanej Lusitanią (będącej macierzystym światem prosiaczków). Znalazło się też miejsce dla samoistnie powstałej SI, śmiertelnie groźnego wirusa i machinacji międzyplanetarnego rządu.

Tak samo ważny jest jednak wątek smutnych losów rodziny jednej z mieszkanek Lusitanii – Novinhy, która kierowana dobrymi intencjami zrujnowała życie sobie i bliskim. Card opowiada także o nastrojach wewnątrz kolonii, animozjach, zaszłościach, uprzedzeniach, stosunku osadników do prosiaczków i przybysza spoza planety, jakim jest Ender. Jeśli zaś o samego Endera chodzi, ten boryka się z poczuciem winy za zniszczenie Formidów, po latach postrzegając wojnę jako wynik kolosalnego nieporozumienia. Ciekawym pomysłem jest tytułowa funkcja Mówcy Umarłych, człowieka, którego rolą jest jak najdokładniej i najprawdziwiej przedstawić życie zmarłego. Zastanawiam się, czy to nie zbyt naiwna wizja – bo czy można odkryć prawdę o drugim człowieku? I czy ta prawda istotnie wyzwoli? Card zdaje się wierzyć, że tak, ja jestem jednak skłonna wyobrażać sobie sytuację, gdy uprzedzeni słuchacze z zainteresowaniem wysłuchują jedynie o brudach i grzeszkach zmarłego, a potem myślą, jak wykorzystać zdobyte informacje, by zaszkodzić, lub uzyskać coś od jego rodziny. Albo po prostu – wypowiedziana prawda okaże się tylko dodatkowym bólem (wyobraźmy sobie taki prosty przykład, jak wdowa żywiąca jak najlepsze wspomnienia o zmarłym mężu, dowiadująca się na pogrzebie, że małżonek całe lata ją zdradzał i to z różnymi kobietami). Choć sama idea jest dla mnie w pewien sposób szlachetna.

„Mówca Umarłych” wydaje mi się przede wszystkim powieścią o potrzebie i wartości komunikacji. O tym, że jeśli obie strony wykażą dobrą wolę, możliwe jest porozumienie. O tym, że jego brak może doprowadzić do katastrofy. Także o tym, że owszem, przeszłości nie da się zmienić, ale trzeba w pewnym momencie pogodzić się ze sobą samym i żyć dalej. Może gdzieś obok jest podobnie zagubiony i nawiedzany przez wspomnienia człowiek i razem z nim będzie lżej.

W powieści pojawiają się również wątki religijne – jak choćby rozważania na temat Ewangelii, poprzedzające jeden z rozdziałów. Za odważny uważam opis tego, jak prosiaczki zainteresowały się chrześcijaństwem i próbowały je przeszczepić na grunt własnej, bardzo odmiennej, biologii i kultury [1].

Jeśli ktoś jeszcze nie miał okazji „Mówcy…” poznać, szczerze polecam, zwłaszcza, że można czytać tę powieść niezależnie od pozostałych tomów cyklu.

[1] Cudne są rozważania na temat tego, czy tzw. małe matki mają duszę. Dla nieznających książki, a zastanawiających się, o co chodzi, wyjaśnienie – otóż o ile prosiaczki w najczęściej spotykanej przez ludzi formie to młode osobniki męskie, w ich cyklu życiowym występują samice. Tyle że są, jak nazwa wskazuje, niewielkie, żyją krótko, mają bardzo uproszczony układ nerwowy, nie posiadają samoświadomości i – co dość makabryczne – potomstwo powstające w ich ciałach wygryza się na zewnątrz, przy okazji zjadając i zabijając matkę. Przypasowanie tego do chrześcijańskiej wizji świata wydaje się nieco karkołomne. Zanim jednak zaczniemy się śmiać, napiszę tak – u eukariotycznych jednokomórkowców rozmnażających się płciowo występują naprzemiennie fazy haploidalne (czyli takie, w czasie których komórka zawiera komplet pojedynczych chromosomów) i diploidalne (kiedy komórka zawiera komplet par chromosomów). Czasem żadna z faz nie dominuje, czasem jedna z nich trwa bardzo krótko. Organizmy wielokomórkowe także mają przemiany pokoleń, przy czym tendencja często była taka, by jedna faza bardzo znacząco dominowała nad drugą. Ale – o drzewach mówimy, że to, co widzimy jako drzewo, to sporofit, czyli pokolenie diploidalne, zaś pyłek to zredukowany gametofit męski (czyli pokolenie haploidalne; zredukowane gametofity żeńskie znajdują się wewnątrz zalążni, będącej elementem kwiatu). Jakoś jednak nie mówimy o sobie, że my jesteśmy pokoleniem diploidalnym, zaś plemniki i komórki jajowe – pokoleniem haploidalnym. A teoretycznie można by tak rzecz ująć. Nikt też się nie zastanawia, czy plemniki mają dusze, bo religia poprzedziła wiedzę biologiczną. Prosiaczki mają trudniej. Co oczywiście nie znaczy, że u nas etyka wywiedziona z religii nie zderza się boleśnie z konsekwencjami rozwoju medycyny.