Królowie Wyldu (recenzja, E)
Sowoniedźwiedź na stercie martwych bardów
Nicholas Eames, wyd. Rebis
Pierwszy tom cyklu „Saga”
Beatrycze Nowicka: 5/10
Jak to bywa z każdą fantasy pomyślaną jako powieść humorystyczna, ocena „Królów Wyldu” Nicholasa Eamesa w dużej mierze zależy od tego, jak bardzo zabawna wyda się ta książka czytelnikowi.
Za pierwszy tom cyklu „Saga” Kanadyjczyk Nicholas Eames zgarnął kilka nagród dla debiutantów oraz wyróżnienie na blogu „Fantasy Faction”. Przyznam, że jeśli „Królowie Wyldu” mieliby istotnie być najlepszą powieścią fantasy opublikowaną w 2017 roku na rynku anglosaskim, oznaczałoby to, że reszta tytułów prezentowała poziom raczej marny.
Zapewne o pozytywnej recepcji zadecydowała czytelnicza nostalgia. Eames odwołuje się do klasycznej fantasy heroicznej i RPGów spod znaku D&D, a wszystko to okrasza humorem. Jeżeli więc ktoś z łezką w oku wspomina stare sesje Didów, a humor zaprezentowany w „Królach Wyldu” mu odpowiada, może dobrze bawić się podczas lektury.
Fabuła jest tutaj celowo schematyczna – oto bohaterowie-weterani raz jeszcze zbierają drużynę, by wyruszyć na wyprawę celem uratowania córki jednego z nich przed hordą potworów dowodzoną przez mrocznego lorda pochodzącego ze starożytnej a nieśmiertelnej rasy, której cechą charakterystyczną są… królicze uszy. Trzeba autorowi oddać, że akcja biegnie dość wartko, a sposób, w jaki bohaterowie radzą sobie z postawionym przed nimi zdaniem, okazuje się całkiem zgrabny.
Tyle że nie jest łatwo łączyć heroizm z humorem tak, by jedno nie „osłabiało” drugiego, a tutaj niestety tak to wygląda. Obrana konwencja oznacza, że świat przedstawiony jest dość umowny – oto gromadki najemników mają swoich agentów (nazywanych „promotorami”), wymyślają sobie fikuśne nazwy (często nawiązujące do zespołów muzycznych) i spotykają się na Targach Wojennych. Podobnie bohaterowie przywodzą na myśl postaci graczy, a nie ludzi z krwi i kości. Autor przedstawia nieco faktów z ich przeszłości, które powinny sprawić, że nabiorą nieco wyrazistości, jednak jeśli chodzi o mnie, nie udało mi się przestać postrzegać ich jedynie jako konstrukty. Konsekwencją stylistyki, przywodzącej na myśl fabularyzowany zapis kampanii dla wysokopoziomowych postaci, jest całkowity brak poczucia, że głównym bohaterom grozi poważne niebezpieczeństwo, mogliby ponieść porażkę w swej (wedle nich samych beznadziejnej) misji, czy choćby odnieść poważniejszy uszczerbek na zdrowiu. Wszystko to sprawia, że lektura nie angażuje emocjonalnie.
Najbardziej irytowało mnie to, że Eames zdaje się traktować swojego czytelnika jak idiotę, któremu wszystko trzeba wielokrotnie wyjaśniać albo powtarzać. Ot taki przykład – jeden z bohaterów posiadał potężny artefaktyczny miecz, ale go sprzedał (czego okoliczności przedstawione zostały niedaleko początku książki). Kiedy więc kolejne osoby pytają go o legendarną broń, jest mu głupio się do tego przyznać. Autor najwidoczniej jednak uznał, że mimo powtarzalności sytuacji odbiorca mógłby o tym zapomnieć, bo nie omieszkał dodać do jednego z dialogów: „skłamał oczywiście, lecz gdyby wyznał druinowi, że sprzedał najlepszy miecz archonta oprychowi, który był kiedyś ich promotorem, by spłacić długi i zadowolić uzależnioną od narkotyków, a do tego pacyfistycznie nastawioną żonę, nie zyskałby wiele, a może nawet stracił.” W ten sam sposób Eames podsumowuje dla czytelnika wnioski z rozmów, które bohaterowie właśnie przeprowadzili, a co najgorsze – zdarza mu się tłumaczyć własne żarty. Nieustannie powracającym motywem jest kpienie z wysokiej umieralności bardów (wygląda na to, że autor oglądał „Gamersów” [1]), drużyna cieszy się więc, gdy dołącza do niej bard-ożywieniec. Na wypadek, gdyby tak ucieszny pomysł miał przejść niezauważony, narrator stwierdza „Clay uśmiechnął się, wyczuwając ironię w fakcie, że po tylu latach Saga doczeka się barda, który nie zginie od razu, ponieważ już nie żyje”.
Owszem, niektóre dowcipy są zabawne, ale czasem wygląda to tak:
„- Na co się, k… , gapisz – burknął do Coopera. – A na co ty się, k…, gapisz? – odparł hardo Clay. Zdążył się oddalić, zanim młodzieniec odzyskał język w gębie.”
Panie i Panowie, poznajcie Claya Coopera, najznamienitszego ucznia Wujka Staszka, Mistrza Ciętej Riposty.
„Królowie Wyldu” to ten rodzaj książki, którą czyta się gładko, ale gdy tylko ją odkładałam, nie odczuwałam specjalnej chęci do kontynuowania lektury. Swój egzemplarz kupiłam niedługo po premierze, przeczytałam kilka rozdziałów, po czym odłożyłam na wiele miesięcy, aż nie zostało mi nic innego (a i wtedy czytałam z przerwami). Trudno mi ją polecać, choć zapewne znajdą się czytelnicy, których powieść Eamesa rozśmieszy i dostarczy im rozrywki.
–
[1] Nie pamiętam już, w której to części było (chyba drugiej) – cudna była scenka z graczem, który wiedząc, że bardowie mają mało HPków i padają jak muchy, przygotował sobie stosik już wypełnionych kart postaci tej profesji i tylko brał z niego kolejne, w miarę tego, jak trubadurzy mu padali – w świecie wewnątrz gry zostało to przedstawione jako rosnący stos martwych bardów.
–
Do tej pory Eames napisał dwa tomy cyklu, z czego oba zostały przetłumaczone na polski. Po część drugą raczej nie mam zamiaru sięgać.