Beatrycze Nowicka Opowiadania

Dunkel Maria, Pieśń węży (recenzja, E)

Jazda jazda, szczurza pani

Maria Dunkel, wyd. Inanna

Beatrycze Nowicka: 5,5/10

„Pieśń węży” – powieściowy debiut Marii Dunkel – budzi ambiwaletne uczucia.

Mojego pierwszego spotkania z prozą Marii Dunkel bardzo eufemistycznie rzecz ujmując nie zaliczam do udanych – po lekturze opowiadania z antologii „Ostatni dzień pary” byłam zdecydowana nie sięgać po inne utwory tej autorki. Kilka tekstów zebranych w „Geniuszach fantastyki” nieco złagodziło moje stanowisko. Potem doszła jeszcze kwestia tego, jak z autorką obszedł się wydawca. Od razu wyjaśnię, że piszę to nie na podstawie prywatnych wiadomości, a ogólnodostępnych informacji dotyczących premiery powieści. „Pieśń węży” była zapowiadana już dawno temu, potem data była przesuwana, aż w końcu słuch po tej książce zaginął. O tym, że się jednak ukazała, dowiedziałam się przypadkiem, wpisawszy w okienko wyszukiwarki księgarni internetowej inny tytuł ze słowem „pieśń”. Okładkowa notka jest kolejnym przykładem jakże udanej „reklamy” – ma niewiele wspólnego z treścią książki, a zdania w stylu „wplątany w polityczne intrygi staje przed dylematem – kierować się sercem czy rozumem (…) tam, gdzie miłość walczy z ambicją, tylko prawdziwy mężczyzna może wyjść z walki zwycięsko” zniechęcają do lektury, zamiast zachęcać. Sama Dunkel na swoim blogu ułożyła sobie dużo lepszą „notkę reklamową”, czemu jej nie wykorzystano – nie wiem. Uznałam zatem, że przeczytam i zrecenzuję, może dzięki temu więcej osób dowie się, że ta książka jest w ogóle dostępna.

Tyle wstępu, czas przejść do konkretów. Atutem „Pieśni węży” jest fabuła. Dunkel nie sięga po najbardziej ograne schematy. Co więcej, wiele debiutów młodych polskich autorów sprawia wrażenie zbioru opowiadań przerobionego na powieść (lub pierwszą połowę powieści, w drugiej dopiero zaczyna się wyłaniać główny wątek), tutaj natomiast od samego początku zawiązuje się właściwa akcja. Całość została też zgrabnie skomponowana. Warto zaznaczyć, że czytelnik dostaje do ręki zamkniętą fabułę, co stanowi rzadkość w dobie wielotomowych cykli. Sądziłam, że sukces „Pieśni lodu i ognia” zachęci innych autorów do pisania o polityczno-dworskich rozgrywkach, jednak spodziewany wysyp tego typu utworów nie nastąpił (a jeśli już ktoś sięgał po takie motywy, to często przedstawiał je w sposób infantylny). Dunkel opowiada o walce o władzę i czyni to całkiem sensownie – niektóre rozwiązania wzbudziły moje wątpliwości [1], jednak ogólne wrażenie jest dobre.

Uniwersum „Pieśni…” nie jest tak wyraziste jak światy najlepszych współczesnych autorów anglosaskiej fantasy, jednak czuje się, że zostało przemyślane i dość dokładnie wyobrażone. Dunkel udało się wywołać wrażenie, że krainy te rozciągają się poza miejsca, będące areną opisywanych wydarzeń (warto napomknąć, że nie jest to jedyny utwór osadzony w tych realiach, choć na razie jedyna wydana powieść). Autorka unika najbardziej typowych rozwiązań – warto wymienić inspiracje motywami związanymi z Ameryką Prekolumbijską, broń palną, obecność milicji i w ogóle organizację państwa kojarzącą się z epokami znacznie późniejszymi od średniowiecza. Na tle innych książek fantasy polskich autorów wypada to dość oryginalnie.

„Pieśń węży” jest jedną z powieści, gdzie najwięcej uwagi zostało poświęcone intrydze, a większość bohaterów pełni względem niej rolę służebną. Wprawdzie ich działania są dość dobrze umotywowane, jednak nie budzą oni głębszego zainteresowania, czy sympatii. Z jednym wyjątkiem – Keytari potrafi zaintrygować czytelnika. To najważniejsza „osoba dramatu”, inicjatorka kluczowych wydarzeń. Przedstawianie jej z perspektywy osób trzecich uważam za zabieg trafny i udany, przydający kobiecie tajemniczości.

Tyle pozytywów. Za wadę uważam styl. Nie jest on niepoprawny gramatycznie, nie obfituje też w kiczowate wyrażenia, szpecące utwory wielu debiutantów. Brakuje mu natomiast jakiejś indywidualnej nuty. Z jednym, niestety negatywnym wyjątkiem – mianowicie dialogów obfitujących w wulgaryzmy. I nie, nie chodzi o to, że jestem tak wrażliwa, że nie mogę znieść, kiedy bohaterowie używają wyrażeń niecenzuralnych. W „Tropicielu” Małgorzaty Lisińskiej bohaterowie przeklinają niemal cały czas [2], więcej bluzgów znaleźć można na kartach „Plus/Minus” Olgi Gromyko i Andrieja Ułanowa (tam nawet mnie irytowało to, że wydawca nie zdecydował się na zapisanie słów w całości, zamiast tego naprzemiennie albo je wykropkowywał, albo zamieniał na znaki w stylu $%@#). Tyle że w pierwszym przypadku zostały one dobrze wpasowane w całość, a w drugim są umotywowane (trudno, żeby eks-żołnierz, który właśnie wrócił z wojny w Czeczenii, kolejny zamach na swoje życie kwitował słowami „motyla noga”). U Dunkel wulgaryzmy i kolokwialne wyrażenia wprowadzają dysonans. Nie dziwi, że klną zbójcy, ale szlachcice posługują się dokładnie takim samym językiem. Pozwolę sobie na kilka przykładów. Oto przemawia potomek jednego z najstarszych i najbardziej szacownych rodów w państwie:

„– Drugi przybędzie dziś wieczorem. – Z twoją zasraną niespodzianką? (…) – Zamknijcie się obie – rozkazał – (…) Jesteście takie… takie cholernie trudne. (…) Jeżeli jesteście ze mną, zacznijcie mnie słuchać. Jeśli nie, wypierdalajcie stąd, byle daleko.”

„– Po chuja mi kraj roztargany wojnami? (…) Kiedy już dostanę tę pierdoloną koronę, jakoś ich ugłaszczę.”

„– Ktoś widzi, co mają na chorągwi? (…) – Powiedziałbym, że to zając. (…) – Zajebiście – wycedził Itonoka.” [wciąż ten sam bohater]

„– Zostaw ten dzban i wypad stąd, zanim karzę przeorać ci plecy – powiedział ostro król.”

Dwaj wielce błękitnokrwiści arystokraci rozmawiają:

„– Nie zabiłem Cereny. – Pierdolenie! (…) – Kochałem twoją kuzynkę. Dobrze o tym wiesz. (…) – Chuj wie, co kochałeś.”

A tak królowa buduje swój autorytet:

„Podjęłam decyzję. Dajcie mi wszyscy spokój, do jasnej cholery.”

Takie dialogi kompletnie wytrącają z klimatu. Z zamiast odnieść wrażenie, że oto trafiłam do świata fantasy, czuję się jak w szatni mojej podstawówki albo w autobusie wiozącym kiboli wracających z meczu – a nie są to miejsca, w których pragnęłabym się znaleźć. Gra o tron wśród dresów?

Wątpię, żeby autorka chciała, by akurat ten element książki wrył się najbardziej w pamięć czytelnika. Dlatego trudno mi jednoznacznie ocenić „Pieśń węży” – powieść ta wnosi pewien powiew świeżości, co zawsze doceniam, podobnie jak zgrabnie pomyślaną i poprowadzoną fabułę, lecz jednocześnie zniechęca stylem.

[1] Zwrot akcji pomiędzy pierwszym a drugim rozdziałem – choć z drugiej strony, jak pomyśleć o Dymitrach Samozwańcach, to już nie wydaje się aż tak nieprawdopodobny. Wątek intrygi wiedźmy wydaje mi się rozwiązany zbyt pośpiesznie. Postać siostry głównego bohatera w pewnym momencie w ogóle znika ze sceny – przydałby się choć krótki fragment jej dotyczący pod koniec. I jeszcze to, że Keytari spotyka się z ludźmi, których poparcie chce uzyskać, odziana… w suknię ze szczurzych skór. Nie bardzo pasuje to do osoby, za którą kobieta się podaje, to jest córki zamożnego kupieckiego rodu.

[2] Choć z „kwiecistych” wypowiedzi Sodiego i tak najbardziej spodobało mi się nie zawierające niecenzuralnych określeń „Niech mnie bogowie wloką ku cnocie!”