Beatrycze Nowicka Opowiadania

Tonące miasto (recenzja, E)

Nekromantka w tropikach

Amanda Downum, wyd. Dwójka bez Sternika

Pierwszy tom cyklu „Kroniki nekromantki”

Beatrycze Nowicka: 6/10

„Tonące miasto” jest przykładem całkiem sprawnie napisanej fantasy przygodowej. Powieściowy debiut Amandy Downum wypada zachęcająco, z tym, że zdecydowanie większą szansę na wywołanie pozytywnych wrażeń ma u czytelniczek.

I to by było na tyle, jeśli chodzi o zarzekanie się, że już nie sięgnę po powieść fantastyczną napisaną przez kobietę z główną bohaterką na okładce [1]. Szczęśliwie pierwszy tom „Kronik nekromantki” okazał się przyjemną lekturą, przede wszystkim z uwagi na barwnie odmalowany świat przedstawiony.

Pierwsze skojarzenie, jakie mi się nasunęło, to porównanie „Tonącego miasta” z „Tronem półksiężyca” – obydwie powieści można zaklasyfikować jako lekką fantasy rozrywkową, wpisującą się w typowe ramy, lecz w ich obrębie wprowadzającą kilka smaczków, dotyczących głównie kreacji świata. Saladin Ahmed zdecydował się na realia niby-arabskie, natomiast Downum osadziła akcję w kraju przywodzącym na myśl południowo-wschodnią Azję, co zdecydowanie przydaje „Tonącemu miastu” kolorytu i egzotyki. Obie książki są pierwszymi tomami trylogii (mają nawet zbliżoną długość i podobną ilustrację na okładce), a opisane wydarzenia odbywają się w jednym dużym mieście i okolicach. Różnice dotyczą podstawowego schematu fabularnego, doboru bohaterów i – przede wszystkim – prezentowanego w „Tonącym mieście” ewidentnie kobiecego punktu widzenia, przejawiającego się w konstrukcji postaci, rozłożeniu uwagi narratora oraz wątkach nazwijmy to „okołoromansowych”. Pod tym względem „Tonące miasto” wydaje się bardziej zbliżone do „Trylogii Kusziela” Jacqueline Carey, choć trzeba przyznać, że cykl o Fedrze został napisany lepiej.

Tym, co zwraca uwagę już od pierwszych stron, są udane opisy miejsc. Amanda Downum studiowała literaturę angielską i w jej przypadku przełożyło się to na całkiem przyzwoity warsztat. Tytułowe miasto, położony w delcie rzeki port Symir, zostało odmalowane naprawdę interesująco. Owszem, nasuwają się skojarzenia z Wenecją, jednak autorka zadbała o szczegóły, które nadają Symirowi odmienny charakter: monsunowy klimat czyli wszechobecny upał połączony z wilgocią, znaczące drobiazgi w postaci zdobiących domy dzwonków wietrznych, egzotycznych roślin i lampionów. Bardzo dobrze prezentują się także porośnięte tropikalną dżunglą góry. Zapewne o tym, że przedstawiona wizja przekonuje, zadecydowały również osobiste doświadczenia autorki (wizyty w Indonezji). Przemawiające do wyobraźni opisy dotyczą zarówno skali makro (miasto, okoliczne lasy i wioski, namorzyny), ale także mikro (pojedyncze lokacje w rodzaju siedziby magów, czy poszczególne sceny, gdzie zgrabnie i klimatycznie zostało nakreślone najbliższe otoczenie).

Warto zaznaczyć, że podobnie jak Ahmed, Downum nie ograniczała się tylko do przedstawienia wyglądu, ale opisała zapachy, smaki i dźwięki – odgłosy miasta i dżungli, wonie przypraw, olejków odstraszających owady, perfum, potraw, czy roślin hodowanych w ogrodach. Co ważne, elementy te pasują do siebie i – kiedy je sobie wyobrazić – tworzą harmonijną całość. W świecie Downum nawet magia ma smak i zapach. Wszystko to sprawia, że „Tonące miasto” czyta się po to, by z przyjemnością zanurzyć się w świecie. Pozwolę sobie przytoczyć kilka przykładów: „światło słoneczne rozlewało się niczym miód za ich plecami, złocąc wodę i połyskując na kopułach oraz przekrzywionych wieżach. Budowle o ścianach z kamienia w kremowym kolorze lub o barwie ochry, bladego błękitu i przydymionego różu były stłoczone tak, że balkony niemal stykały się ze sobą nad wąskimi uliczkami i kanałami. Dzwonki wietrzne z brązu zwisały połyskując z okapów i nadproży. Pnącza spływały z ogrodów na dachach, zrzucając do wody liście i kwiaty”, „odbite światło falowało jak woda na spodzie okapów”, „nad nimi wznosiła się góra Haroun, jej cień spowijał fałszywym zmierzchem zachodnie wzgórza”, „wzięła głęboki oddech i poczuła w gardle smak magii niczym zaprawioną korzennymi przyprawami błyskawicę”.

O ile kreacja świata stanowi ogromny atut powieści, nieco gorzej jest z fabułą i bohaterami. Ta pierwsza rozwija się początkowo wolno – co mnie akurat nie przeszkadzało, jednak ktoś zachęcony okładkową notką, wedle której „Tonące miasto” jest powieścią szpiegowską, może poczuć się srodze zawiedziony. Przez pierwszą połowę książki główna bohaterka właściwie zwiedza Symir i okolice, a wątki dopiero się zawiązują. Potem wydarzenia nabierają tempa – sam finał zaś jest widowiskowy, choć nieco chaotyczny. Niestety, szpiegowska intryga jest taka w zasadzie tylko w teorii – owszem, Isyllt nawiązuje kontakty, od czasu do czasu kogoś szuka, lub też jest poszukiwana, pod koniec zaś trup ściele się dosyć gęsto. Jednak brakuje tu bezwzględności, ostrej gry, wreszcie – zwykłego rozsądku. Nekromantka przyjeżdża do miasta z tajną misją i już drugiego dnia wieczorem upija się w lokalnej karczmie (rozpamiętując swój nieudany związek), następnie ratuje opętaną dziewczynkę (przeprowadzając egzorcyzmy w stanie nietrzeźwym) i gubi szal (który może służyć jako komponent zaklęcia tropiącego), natomiast w dniach kolejnych zajmuje się takimi rzeczami jak wycieczka na wulkan, kupowanie ubrań na nadchodzące święto, a nade wszystko kręcenie się dookoła maga, będącego szychą na usługach wroga (dobrze zgadliście, czarodziej jest przystojny, intrygujący, niebezpieczny i tak dalej). Celem Isyllt jest wspomożenie lokalnej opozycji przeciwko okupującemu Symir państwu, co ma odwrócić uwagę cesarza od zagranicznych podbojów (na liście których jest ojczyzna bohaterki). Tylko czemu w którymś momencie nekromantka zaczyna martwić się, że jeśli dojdzie do walk, zginą miejscowi i czy nie dałoby się załatwić sprawy… bezkrwawo? Bardzo to szlachetne, ale czy ktoś o takim podejściu nadaje się do pracy skrytobójcy i szpiega? Dalej, kwestie rokowań z lokalną opozycją zostały opisane powierzchownie, a załatwianie dostaw środków i broni dla buntowników autorka kwituje paroma zdaniami. Tym, co należy policzyć na plus, jest przedstawienie jednej z frakcji – rebeliantów-terrorystów tak, by czytelnik również mógł poznać ich racje (szkoda, że oni także zachowują się głupio).

Tworząc swoich bohaterów, Downum zdaje się zmierzać w dobrym kierunku, choć sporo jej jeszcze brakuje. Jak to często bywa, najważniejsza postać, czyli Isyllt, wydaje się za mało określona – czegoś jej brakuje do tego, by można było nazwać ją pełnokrwistą. Wyraźny jest też rozdźwięk pomiędzy tym, co mówią o niej inni (że jest bezwzględną, zimną profesjonalistką) a tym, co czytelnik wnioskuje na podstawie zachowania i przemyśleń kobiety (dumanie nad urodą maga, użalanie się nad sobą, ustawiczne narzekanie na odciski, owady, upał, swędzenie oraz inne niedogodności). Choć już najemniczka Xinai, czy młoda czarodziejka Zhirin wypadają lepiej. Nieprzypadkowo wymieniam imiona kobiet – tak się bowiem złożyło, że po pierwsze pojawia się ich więcej, po drugie zaś to one grają pierwsze skrzypce, podczas gdy mężczyźni zazwyczaj ograniczają się do roli pomocników i podwykonawców. Oczywiście jest także wspomniany wyżej przystojny mag, który – zwłaszcza w początkowych rozdziałach – wypada całkiem ciekawie, choć wciąż pozostaje bardziej ucieleśnieniem damskich mrzonek, niż mężczyzną z krwi i kości. Relacja jego i Isyllt nie przebiega zupełnie typowo (nie dochodzi do nagłej eksplozji miłości, wyznań płomiennych i ekstatycznych uniesień [2]). Jeden ze zwrotów akcji tego wątku naprawdę mnie zaskoczył, w pewnej scenie autorka wyjątkowo trafnie określa też uczucia swojego bohatera, określając je mianem „znużonej apatii”. Z drugiej strony pojawia się motyw bardzo zbliżony do występującego w „Stu tysiącach królestw” Jemisin. Zadziwia mnie trochę konstrukcja tego rodzaju bohatera jako osoby potężnej, jednak w ten czy inny sposób spętanej (oczywiście najlepiej, gdy to protagonistka zwraca biedakowi pełną wolność).

Tłumaczenie powieści jest zasadniczo wolne od wyraźnych wpadek [3], jednak występuje dużo łatwych do uniknięcia powtórek. Pojawiają się przypadki niewłaściwie skonstruowanych zdań z podmiotem domyślnym, zauważyłam też jedno niepotrzebne przeczenie. Najbardziej zwracają uwagę bardzo liczne literówki. Zdecydowanie powieści przydałaby się staranniejsza redakcja. Wydaje mi się też, że nazwy dzielnic Symiru należało przetłumaczyć na polski, gdyż w obecnym przekładzie nazwy własne w rodzaju Mir, Ashaya, Dai Tranh, Ki Dai czy Kurun Tam, sąsiadują z Jadewater, Raintree albo Lioncourt, co rozbija klimat.

„Tonące miasto” pozostawia nieco mieszane uczucia, choć jeśli potraktować je jako lekką powieść przygodową, można miło spędzić nad nią czas. Jak na debiut jest całkiem przyzwoicie i chętnie przeczytałabym następne tomy, które jednak mają małą szansę na ukazanie się po polsku, skoro planowana data wydania części drugiej minęła rok temu. Warto jednak dodać, że fabuła powieści stanowi zamkniętą całość, więc brak ciągu dalszego nie daje się aż tak bardzo we znaki.

[1] Oczywiście teoretycznie mogłabym dodać do swojego postanowienia adnotację „chyba, że taka książka będzie w okazyjnej cenie”, jednak to kiepska wymówka.

[2] Inna sprawa, że przed nekromantką jeszcze dwa tomy.

[3] Choć zdarzają się kwiatki w rodzaju „Ostrza, które nosiła na biodrach i blizny na jej żylastych ramionach świadczyły o tym, iż wiedziała jak je zachować”.

W USA ukazała się cała trylogia o Isyllt, a także powieść osadzona w tym uniwersum, opowiadająca o losach innej postaci. Na polski przełożony został jedynie tom pierwszy. W sumie, gdyby wyszła kontynuacja, to może nawet i bym poczytała.