Ostrze zdrajcy (recenzja, E)
Nieporozumienie
Sebastien de Castell, wyd. Insignis
Pierwszy tom cyklu „Wielkie Płaszcze”
Beatrycze Nowicka: 2,5/10
Podejrzewam, że Sebastien de Castell chciał, by „Ostrze zdrajcy” było awanturniczą historią, w której znajdzie się miejsce na humor oraz momenty dramatyczne. Jednakże nie wyszła mu żadna z tych rzeczy i efekt końcowy budzi głównie politowanie.
Jakiś czas temu, skuszona niską ceną, kupiłam sobie serek topiony. Pierwszy kęs kanapki posmarowanej nowo nabytym produktem spożywczym uświadomił mi ogrom mojej pomyłki. Bliższe przyjrzenie się etykiecie pozwoliło na odkrycie, że w moich rękach zamiast serka znalazł się „wyrób seropodobny”. Wspominam o tym dlatego, że porównywalne uczucie towarzyszyło lekturze pierwszego tomu cyklu o Wielkich Płaszczach. Dawno już nie czytałam książki tak lichej pod każdym względem.
„Ostrze zdrajcy” jest zlepkiem wtórnych pomysłów, nieprzekonujących (właściwie to pod klawiaturę ciśnie mi się przymiotnik „głupich”) rozwiązań fabularnych, nieśmiesznych dowcipów i nieudanych scen w założeniu mających wzruszyć czytelnika. Wszystko to rozgrywa się w pozbawionym jakichkolwiek cech szczególnych świecie, zaś aktorami są postacie tak przerysowane i sztuczne, że nawet przez moment nie zapomina się o ich papierowym rodowodzie.
Wspomniałam o pomysłach, więc kilka przytoczę. Na samiutkim początku książki główny bohater zostaje postrzelony w plecy bełtem z kuszy ze stosunkowo niewielkiej odległości. Okazuje się, że bełt ów nie przebija skórzanego płaszcza protagonisty utwardzanego… kawałkami kości. Dobrze, przyjmijmy jeszcze litościwie, że to wspomagana magią ochrona +50 do pancerza. Chwilę później kolejny bełt trafia tegoż bohatera w udo. Nie przeszkadza mu to zbytnio w walce, ani w trwającej przy okazji wymianie uciesznych inaczej komentarzy z towarzyszami broni. Potem, w trakcie ucieczki ulicami miasta, kolega wyciąga postrzelonemu bełt i przemywa ranę wodą. Bohaterowie docierają na plac, gdzie zamierzają szukać pracy w charakterze ochroniarzy kupieckiej karawany, co ma im pozwolić niepostrzeżenie (!) opuścić miasto (zostali wrobieni w morderstwo i właśnie zabili kilku strażników miejskich, którzy usiłowali ich w związku z tym zatrzymać). Tam, by zademonstrować swoją biegłość we władaniu bronią, bohater (tak, ten ranny) musi pokonać jednocześnie sześciu uzbrojonych przeciwników. Ale co to dla niego? Nie minie tydzień i rana się niemal zagoi, co pozwoli protagoniście zwyciężać w potyczkach jednocześnie… śpiewając. Czy tylko ja mam skojarzenia z kampanią RPG w wykonaniu wyjątkowo niewydarzonych graczy?
Porzućmy kwestie związane z walką, choć sporo innych interesujących przykładów by się znalazło, ze szczególnym uwzględnieniem nauki łucznictwa bez użycia łuku (ponieważ „jeśli potrafisz celować i strzelać z idealną techniką z wyimaginowanego łuku, będziesz też umiał z prawdziwego”). Co powiecie na pomysł, aby świeżo wyniesiona królowa demonstrowała zgromadzonej arystokracji swoją niezależność i silną wolę… błagając tatusia księcia na kolanach, żeby spełnił jej prośbę? Albo na gildię skrytobójców, którzy nie znają twarzy kolegów po fachu, ponieważ, gdy są malutkimi dziećmi, owija się ich w jedwabne zawoje i tak już pozostaje.
De Castellowi marzyła się chyba pierwszoosobowa narracja pełna swady, ciętych ripost i zabawnych spostrzeżeń. Wyszło mu to tak:
„– Kilka lat temu pewien aptekarz sprzedał mi miksturę, dzięki której ręka trzymająca rapier miała być sprawna, nawet, gdy jej właściciel był już jedną nogą w grobie. Wypiłem ją przed walką z pół tuzinem asasynów próbujących zabić świadka. – I zadziałała? (…) – Trudno powiedzieć. W końcu było ich tylko sześciu, więc to nie takie wielkie wyzwanie. Ale przez całą walkę miałem solidną erekcję.”
„Kwiat ten ma dziwaczny niebieskawy odcień i z początku moglibyście go określić jako jaskrawy, ale po dłuższej obserwacji przyszłyby wam do głowy słowa takie jak „oleisty”, „lejący się”, aż wreszcie „jakiś taki niepokojący.”
„O, witaj – odezwał się Kest. – Kim jesteś? (…) – Paelis I – oznajmił. – Twój król. – Aha. To miłe. Cóż, jedźmy; widzę, że przed nami zbierają się chmury.”
Skoro już cytuję, pozwolę sobie na jeszcze dwa: „nie umiem wyjaśnić, co się ze mną stało, poza tym, że mój gniew ustąpił lekkomyślności, którą odczuwałem jak miękką, szarą i nieskończoną obojętność”, „jesteś nieuległa. Nie dajesz się kontrolować”. Chociaż właściwie postąpiono słusznie – nie widzę sensu, by dobry tłumacz miał tracić czas na to „dzieło”.
Jakby tego było mało, w książce znalazły się też sceny w zamierzeniu poważne. Między innymi ta, w której bohater wspomina, jak zgwałcono i zabito mu żonę. Dawno już nie widziałam takiej literackiej porażki. Jeśli istniałaby skala dramatyzmu, to de Castell osiągnął wartości ujemne. Ale to nie koniec, bo w „Ostrzu zdrajcy” znalazły się także między innymi równie nieudana scena tortur i w charakterze wisienki na torcie – przemowa głównego bohatera do dręczonego przez złą kobietę konia. Lektura tych fragmentów wywołała we mnie poczucie głębokiego zażenowania.
Jeśli więc zastanawiacie się, dlaczego mimo wszystko doczytałam „Ostrze zdrajcy” do końca spieszę z odpowiedzią – po to, by przed tą książką przestrzec. Lepiej zaoszczędzić pieniądze na prawdziwy serek topiony.
–
Całe to czterotomowe arcydzieło literatury popularnej doczekało się polskich wydania. Nietrudno zgadnąć, że nie kusiło mnie, by sięgać po tomy kolejne.