Beatrycze Nowicka Opowiadania

Kroniki Czarnej Kompanii (recenzja, E)

Będą kochali mnie z rozpaczą

Glen Cook, wyd. Rebis

Pierwsze trzy tomy cyklu „Czarna Kompania”

Beatrycze Nowicka: 8/10

„Kroniki Czarnej Kompanii”, czyli wydane łącznie trzy pierwsze tomy cyklu Glena Cooka: „Czarna Kompania”, „Cień w ukryciu” oraz „Biała Róża” zdecydowanie warte były tego, by je wznowić.

Cytowany na tylnej stronie okładki Steven Erikson zwraca uwagę na znaczenie cyklu Cooka dla ewolucji fantasy. Nie sposób temu zaprzeczyć – autor powieści o Czarnej Kompanii zasługuje na miano ojca nurtu nazywanego często „realistycznym”. Z pewnością nie był on pierwszym pisarzem, który zanegował tradycyjny czarno-biały schemat opowieści o dzielnych wybrańcach, nie mogę też wypowiedzieć się na temat tego, czy to on wprowadził do fantasy bohatera zbiorowego w postaci członków formacji wojskowej. Niezależnie od powyższych wątpliwości, sposób, w jaki Cook zrealizował swoje pomysły, zapewnił Czarnej Kompanii sławę, a samemu autorowi znaczny udział w kształtowaniu gatunku. Dzisiejsi znani pisarze tworzący w nurcie, który na własny użytek nazywam „brudnym fantasy”, a także wszyscy czyniący swoimi bohaterami oddziały wojska są spadkobiercami twórcy „Kronik…”.

Zdarza się, że utwory, które zapoczątkowały jakiś trend, czytane po latach stają się tylko interesującą ciekawostką. Szczęśliwie nie dotyczy to „Kronik Czarnej Kompanii”. Choć tom pierwszy ukazał się ponad trzydzieści lat temu, gdybym nie zdawała sobie z tego sprawy, uznałabym powieści Cooka za znacznie nowsze. Wciąż jeszcze całkowicie nie otrząsnęłam się ze zdumienia, że „Czarną Kompanię” wydano na kilka lat przed pojawieniem się takich klasycznych po-tolkienowskich cykli, jak „Pamięć, Smutek i Cierń”, czy „Koło Czasu”.

Podoba mi się odwaga i swoboda, z jaką Cook przekreślił bądź przenicował najbardziej typowe motywy, wątki i oczekiwania odbiorców. Czytelnik zostaje od razu wrzucony w sam środek akcji – żadnych opisów dorastania bohaterów, czy nawet retrospekcji, ujawniających ich przeszłość. Do tego już w pierwszym rozdziale pisarz nie pozostawia wątpliwości odnośnie tego, kim są jego postaci, każąc im między innymi wyrżnąć kilka tysięcy śpiących w koszarach bogu ducha winnych strażników miejskich, a następnie zaciągnąć się na służbę Zła.

Pomysł przecież prosty, a jakże efektowny – by tym razem napisać powieść z perspektywy sług sił ciemności, zazwyczaj będących tylko bandą istot bez twarzy, zabijaną tysiącami przez dzielnych i prawych bohaterów podczas tradycyjnego ratowania świata. Choć trzeba powiedzieć, Cook nie wytrzymał do końca i w pewnym momencie Czarna Kompania zmienia stronę. Nie oznacza to jednak powrotu do ogranych schematów. Wielką zaletą prowadzonej przez pisarza gry z konwencją jest to, że w żadnym momencie nie można przewidzieć, jak potoczą się losy Konowała i jego towarzyszy broni, dokąd ostatecznie zaprowadzą ich działania.

Wszystko powyższe nie miałoby takiej siły oddziaływania, gdyby nie zostało odpowiednio opisane. Pełna cynizmu, choć od czasu do czasu zbaczająca w stronę refleksji natury ogólnej relacja Konowała znakomicie spełnia swoje zadanie. Pokazuje też, ile znaczy dobry warsztat. Jeśli się nad tym głębiej zastanowić, w powieściach o Czarnej Kompanii nie ma rozbuchanych, szczegółowych opisów bitew, jakie mamy okazję podziwiać choćby u naszego rodzimego Wegnera. Czytelnik nie uświadczy też malowniczych pojedynków – kiedy bohaterowie sięgają po broń, zostaje to przedstawione dosyć lakonicznie. Najemnicy z Czarnej Kompanii bardziej przypominają współczesne wojsko. Przede wszystkim są ekipą do zadań specjalnych i Cook więcej czasu poświęca akcjom w rodzaju likwidacji bądź przejęcia wrogiego dowódcy, szukaniu szpiegów, czy przejmowaniu kontroli nad strategicznie ważnymi obiektami, niż temu, co kojarzy się z wojną w dawniejszym stylu. Co za tym idzie, większość żołnierskiego życia upływa bohaterom na czekaniu. To akurat Cook opisuje dość dokładnie – godziny i dni, spędzone na przygotowywaniu pułapek, patrolach i graniu w karty, przerywane okresami wzmożonych działań, kiedy to śmierć depcze najemnikom po piętach.

W „Kronikach Czarnej Kompanii” nie znajdzie się też drobiazgowych opisów miejsc, czy szczegółowych portretów bohaterów. A jednak, podczas lektury nie ma się wrażenia braku, pominięcia, powierzchowności wizji. Czytelnikowi wydaje się, że wie, jaki jest tamten świat. Jeszcze bardziej intryguje to, że Cookowi udało się nadać swoim postaciom wyrazistość – poza Konowałem wszystkich pozostałych poznaje się z zewnątrz, a jednak ci wysuwający się na pierwszy plan odpowiednio się wyróżniają. Dobrze wypadają zwłaszcza magowie, wśród nich Milczek, który, jak sama ksywka wskazuje, w ogóle się nie odzywa, a jednak jest postacią z charakterem, zajmuje w powieści określone i ważne miejsce. Na uwagę zasługują też pomysły Cooka na Schwytanych – aż szkoda, że tylko kilku czytelnik ma okazję poznać bliżej. Szczególnie Duszołap stanowi pod tym względem prawdziwy majstersztyk – od pomysłu na zmienny głos, po uważnie obserwowane przez Konowała przebłyski „ludzkich uczuć”.

Na osobny akapit zasługuje Pani. Przedstawicielki płci pięknej mają zresztą szczęście – w zdecydowanej większości znanych mi książek żeńskie odpowiedniczki Złych Lordów okazują się postaciami skomplikowanymi, ciekawymi i ze wszech miar godnymi uwagi, i to niezależnie od tego, czy zostały stworzone przez autorów, czy autorki. Mordująca swoich krewnych i zgłębiająca tajniki magii krwi cesarzowa Seda z „Cieni pojętnych”, rozpaczliwie łaknąca więcej mocy, a przy tym pewnego wieczora rozmyślająca nad tym, że ktoś musi ją powstrzymać. Piękna i podstępna Melisanda Szachrizaj, która doprowadziła swoją ojczyznę na skraj upadku, by później, oczekując na egzekucję, na pytanie, dlaczego to zrobiła, odpowiedzieć z uśmiechem „ponieważ mogłam”. Być może już sama decyzja o obsadzeniu kobiety w roli głównego złego jest dowodem na to, że dany pisarz nie lubi sztampy i ma większe ambicje, a udany portret antagonistki jest po prostu tego konsekwencją. Kobiety u władzy okazują się bardziej złożone – są silne i słabe zarazem, co czyni je bardziej ludzkimi. Otacza je aura tajemnicy. Pani znakomicie wpisuje się w poczet ciekawych Złych Władczyń. Jest postacią niejednoznaczną i intrygującą, fascynuje, zamiast odstręczać.

Podoba mi się również to, jak Cook urozmaica swoje powieści, wprowadzając elementy nazwijmy to detektywistyczne, włączając w fabułę historię zadłużonego karczmarza, stanowiącą wręcz książkę w książce, osobną opowieść na temat pogrążania się człowieka wciągniętego w przestępczy proceder, albo też przeplatając akcję główną rozdziałami na temat maga Bomanza, który w przeszłości doprowadził do otwarcia Kurhanów, gdzie uwięziona była Pani wraz ze Schwytanymi.

Zwraca uwagę styl powieści – sarkastyczne wypowiedzi Konowała, sposób, w jaki charakteryzuje on swoich towarzyszy, czy celnie komentuje wydarzenia: „Łaska nie należał do typu ludzi, za którym szczególnie przepadałem. Nigdy nie przestał być chłopcem wyrywającym skrzydełka muchom”, „Na jego twarzy pojawił się wyraz udawanej godności, jaki przybierają koty po szczególnie nieudanym występie, oznaczający mniej więcej: «To właśnie miałem zamiar zrobić»”, „ostatnie spojrzenie na Schwytanego ukazało mi osobę zmęczoną, przygarbioną i nieszczęśliwą. Myślę, że trudno im żyć z reputacją, jaką ma Dziesięciu. Wszyscy chcemy, by nas lubiano”, „Wół potrafił dobrze zrozumieć głupią stronę ludzkiej natury. Być może dlatego, że sam był jej tak blisko.”

Tutaj trzeba pochwalić tłumaczącego pierwsze dwie części Michała Jakuszewskiego, który nadał prozie Cooka odpowiedni wyraz. Podobają mi się polskie ksywki bohaterów, za dobry pomysł uważam również tłumaczenie nazw miast. Przełożona przez Beatę Jankowską-Rosadzińską „Biała Róża” wypada już pod tym względem gorzej. Zwracają uwagę wpadki tłumaczenia w rodzaju: „Dominacja jest gorąca tego roku” (chodzi o to, że przedmioty z tego okresu historycznego są modne), czy „o mało bym się złamał, kupując jej papier” (mówi pewien mężczyzna, krytykując skłonność swej córki do pisania długich listów), czy niefortunne zdania: „jeśli wierzyć menhirom – a kłamią tylko w wyniku opuszczenia albo pośrednictwa”, „czasami ludzie wychodzą stamtąd obojętni. Nigdy nie odzyskują przytomności.” Specyficzny styl wypowiedzi Konowała także na tym cierpi.

Czytając „Czarną Kompanię”, początkowo uznałam postępowanie bohaterów za niekonsekwentne – jednego dnia mordują wszystkich świadków wydarzenia, które chcą zachować w tajemnicy, innego starają się ocalić przypadkowych ludzi; narażając się przed zwierzchnikami zabijają gwałcicieli napotkanej dziewczynki, by niedługo później używać sobie na kobietach pokonanych wrogów. Później jednak doszłam do wniosku, że Cook oddaje w ten sposób zawiłości ludzkiej natury. By oddać głos Konowałowi: „prawdziwe, niczym nieosłonięte motywy są zbyt trudne do przełknięcia. Większość ludzi do chwili, gdy osiąga mój wiek, zaciera je już tak często i dokładnie, że kompletnie traci z nimi kontakt.”

Kronikarz niejednokrotnie wplata w swoją relację przemyślenia na temat ludzkości, historii, wojny. To przeważnie gorzkie refleksje: „Może nasza robota jest okrutna, ale większość z nas ją lubi – Kapitan najbardziej ze wszystkich. To jego ulubiona zabawa – pojedynek na umysły (…). Jest obojętny na zabitych ludzi, spalone wsie i ginące z głodu dzieci. Buntownicy podobnie. Dwie ślepe armie, widzące jedynie siebie nawzajem”, „żadna religia, z jaką się zetknąłem, nie miała sensu. Żadna nie była konsekwentna. Większość bogów opisanych przez ich wyznawców to megalomani i psychopatyczni paranoicy. Nie rozumiem, jak mogli przeżyć własny obłęd. Jednak to niemożliwe, by istoty ludzkie potrafiły zinterpretować potęgę o wiele większą niż ich własna. (…) Osobiście nigdy nie rozumiałem, dlaczego w tak rozległym wszechświecie bóg miałby troszczyć się o coś tak trywialnego jak kult czy ludzki los”, „dzień wczorajszy jest duchem, który nigdy nie spocznie. Jedynym egzorcyzmem pozostaje śmierć”, „to była noc pełna krzyków. Gorąca, parna noc, jedna z tych, które znoszą ostatnią cienką granicę między człowiekiem cywilizowanym a potworem czającym się w jego duszy”, „[Gwiazdy] spoglądały w dół z migotliwą drwiną. Mówiły nam, że na dłuższą metę cały nasz pot i krew nie mają doprawdy żadnego znaczenia. Wszystko, co zrobiliśmy, za tysiąc lat ulegnie zapomnieniu”, „mali ludzie muszą nienawidzić. Muszą kogoś obwiniać za własne słabości.”

„Kroniki Czarnej Kompanii” mają swój własny, wyjątkowy charakter. Trudno mi porównywać je z czymkolwiek innym – może klimatem przypominają mi opowiadania Kresa. Cieszę się, że pomimo początkowej niechęci (wywołanej kiepskiej jakości opowiadaniem-chałturą popełnionym przez Cooka na potrzeby antologii „Miecze i mroczna magia”) zdecydowałam się na ich lekturę i doceniam ideę wydania wznowienia (zwłaszcza w tak udanej szacie graficznej i w formie omnibusa, gdzie kolejne części zawierają po dwa-trzy tomy cyklu).

Cykl o Czarnej Kompanii liczy sobie dziesięć tomów (choć podobno autor wspomniał, że nosi się z zamiarem napisania części kolejnej – było to jednak już trochę lat temu), które zostały wydane w Polsce. Sama słyszałam od paru osób, że następne tomy są gorsze od pierwszych trzech i do tej pory po nie nie sięgnęłam, bojąc się, że zepsuję sobie dobre wrażenie. Do dalszej lektury zniechęciła mnie też utrata mocy przez jednego z kluczowych bohaterów.