Beatrycze Nowicka Opowiadania

Siedemdziesiąt dwie litery (recenzja, E)

Z wizytą u zegarmistrza

Ted Chiang, wyd. Solaris

Beatrycze Nowicka: 8/10

Wielokrotnie nagradzane opowiadania Teda Chianga, zebrane w zbiorze „Siedemdziesiąt dwie litery”, są dziełem błyskotliwego i zdyscyplinowanego umysłu.

W ostatnich latach niejednokrotnie wieszczono śmierć hard SF. Twórczość Chianga szczęśliwie pokazuje, że owszem – można i warto nadal tak pisać. Nie ma tu podróży międzygwiezdnych i światów odległej przyszłości, ale jest to, co moim zdaniem stanowi istotę hard SF: dobra podbudowa teoretyczna oraz wewnętrzna spójność i intelektualna dyscyplina. Zebrane w zbiorze utwory zostały napisane klarownym, precyzyjnym stylem, a najważniejsza w nich jest myśl autora. Jeśli chodzi o naukę – owszem, w tekstach Chianga pojawiają się leki, terapie czy urządzenia, których mechanizm działania nie zostaje wyjaśniony, jednak zazwyczaj są to pojedyncze elementy, zaś wszystko dookoła stanowi logiczną konsekwencję ich pojawienia się. Jeśli natomiast przedstawiony zostaje świat oparty na innych zasadach, widać, że owe zasady zostały dogłębnie przemyślane. Ponadto autor każdorazowo zadał sobie trud zgłębiania materiałów źródłowych. Chwilami jego teksty brzmią niemal jak artykuły popularnonaukowe – choć sposób zobrazowania niektórych kwestii doceni przede wszystkim ten, kto już je poznał.

Podobnie, jak wiele klasycznych już utworów SF, opowiadania Chianga są oparte na skrupulatnie opracowanych konceptach. Sądząc po częstotliwości ukazywania się nowych utworów Amerykanina, oraz wspominanej w Wikipedii sytuacji, w której pisarz sprzeciwił się nominacji jednego z jego tekstów do nagrody Hugo, tłumacząc to tym, że wskutek ingerencji wydawców ów nie spełnia autorskich założeń, Chiang wydaje się perfekcjonistą, poświęcającym czas i uwagę danemu projektowi tak długo, aż leżące u jego postawy idee nie zostaną w pełni wyrażone w odpowiedniej formie. Niewątpliwą zaletą jest w tym przypadku jasność przekazu i uroda samych pomysłów, nierzadko stanowiących skomplikowane konstrukcje. Po raz pierwszy zdarzyło mi się, że czyjeś opowiadania bardzo mnie wciągnęły nie z powodu wartkiej akcji i obaw co do dalszych losów bohaterów, ale ze względu na budzące zaciekawienie koncepcje i estetyczną przyjemność płynącą z ich odkrywania. Wadą może być przewidywalność – i tak na przykład stosunkowo wcześnie można domyślić się kształtu świata z „Wieży Babilonu”, w chwili, gdy w „Historii twojego życia” bohaterowie omawiają zasadę załamania światła, staje się jasne, dlaczego od samego początku główna bohaterka snuje swoje wspomnienia w czasie przyszłym, zaś w „Wydechu” praktycznie od razu wiadomo, jaka jest bezpośrednia przyczyna obserwowanej anomalii. Ponadto widać, że Chianga interesuje przede wszystkim jego idea – gdy autor uznaje, iż wybrzmiała ona w pełni, kończy tekst, nierzadko „ucinając” losy bohaterów.

Czytając kolejne utwory, łatwo zauważyć ich elementy wspólne. Często pojawia się kwestia determinizmu i wolnej woli, powraca motyw dostrzegania we wszechświecie wzorca. Chiang pisze o wiedzy, której pojęcie wykracza poza możliwości umysłowe człowieka, oraz o nadludziach dysponujących ulepszonym mózgiem. Pisarz wyraża także podziw dla złożoności świata. Dwukrotnie opisany został język zapisywany skomplikowanymi ideogramami.

Wydany przez Solaris zbiór zawiera jedenaście utworów, co stanowi zdecydowaną większość dorobku Chianga (w chwili wydania „Siedemdziesiąt dwie litery” zawierały wszystkie opowiadania, od tej pory ukazały się jeszcze dwa). Otwierająca go najwcześniejsza „Wieża Babilonu” stanowi przyjemne wprowadzenie – nie jest to najambitniejszy z tekstów, ale przedstawia interesującą wizję. Opis tytułowej wieży i jej mieszkańców robi wrażenie – skądinąd skojarzyły mi się rodzime „Vertical” i „Most nad otchłanią”.

Drugie opowiadanie, „Zrozum”, jest moim prywatnym numerem jeden zbioru – to historia mężczyzny, zyskującego nadludzkie możliwości intelektualne w wyniku terapii nowym lekiem. Chiang unika schematów, słusznie zakłada, że jeżeli jego bohater rzeczywiście tak dalece przewyższa innych ludzi, nie da się im głupio przechytrzyć. W dodatku nie czyni ze swojego protagonisty szalonego geniusza zła, ani nikogo w tym rodzaju – w miarę jak Greco osiąga kolejne stopnie oświecenia, zwykli śmiertelnicy po prostu przestają mieć dla niego znaczenie. Za ogromny atut uważam interesującą próbę pokazania, jak mógłby myśleć nadludzko inteligentny geniusz.

„Dzielenie przez zero” wypada już słabiej – bardziej przekonuje jako wykład dotyczący matematycznych zagadnień oraz ich implikacji, niż jako opowieść o małżeńskim kryzysie.

Kolejny tekst, wielokrotnie nagradzana „Historia twojego życia” zbudowana została na podobnej zasadzie, co utwór poprzedni – konsekwencje zrozumienia teorii i zdobycia wiedzy przekładają się na prywatne życie bohaterki. W swojej warstwie „naukowej” „Historia…” opowiada o kontakcie z obcymi, zagadnieniach lingwistycznych i postrzeganiu czasu, w interesujący sposób rozważa także podejście (wiarę?), wedle którego matematyka powinna być wspólna dla wszystkich istot, które przekroczyły pewien poziom inteligencji. W warstwie „prywatnej” opowiadanie przedstawia relację matki z córką. Poza rozbudowaną częścią teoretyczną, jest to też tekst, w którym chyba najwięcej (spośród opublikowanych w zbiorze opowiadań) uwagi autor poświecił emocjom. Być może to właśnie owo przeplecenie kosmicznej i indywidualnej perspektywy zadecydowało o uznaniu krytyków. Choć oczywiście można się zastanawiać, czy swego rodzaju oświecenie, jakiego dostąpiła główna bohaterka, miało prawo zmienić jej psychikę aż tak bardzo, by pozbawić ją typowo ludzkiego odruchu – próby zapobieżenia tragedii.

„Siedemdziesiąt dwie litery” – wedle kabały tyle znaków wymaga zapisanie pełnego imienia Boga. W wykreowanym na potrzeby tekstu świecie ta liczba liter jest potrzebna do stworzenia imienia potrafiącego animować obdarzony nim obiekt. Wykorzystując dawne koncepcje filozoficzne, mistyczne i alchemiczne oraz obalone w naszym świecie teorie biologiczne, autor stworzył alternatywną biologię. Teoria, którą zgłębiają bohaterowie opowiadania, doprowadza ich do koncepcji samoreplikacji – w tym momencie alternatywna nauka zbiega się z „naszą”. Sam pomysł jest bardzo elegancki – można się jednak zastanawiać, dlaczego postaci Chianga nie mają żadnych wątpliwości natury moralnej i religijnej. Wystarczy spojrzeć, jakie kontrowersje w rzeczywistym świecie wzbudza klonowanie – przy pracach Strattona wydaje się ono drobnostką. Bohaterowie Chianga próbują stworzyć od nowa człowieka i z zapałem eksperymentują na sztucznie indukowanych embrionach. Logicznym wydaje się, że przynajmniej niektórzy powinni się zastanawiać, choćby np. czy uzyskiwane przez nich płody mają duszę, albo czy nie występują wbrew boskiej woli. W końcu wszystko dzieje się w alternatywnym wieku XIX, czasach, kiedy część ludzi wyliczała czas istnienia Ziemi, opierając się na ilości pokoleń wymienionych w Biblii. Chyba że założy się, iż w świecie Chianga odpowiednik Oświecenia doprowadził do znacznie większej rewolucji w mentalności.

Krótkie „Co z nami będzie” i „Ewolucja ludzkiej nauki” trudno nawet nazwać opowiadaniami – to bardziej surowe ilustracje koncepcji – w pierwszym przypadku jest to hipotetyczna sytuacja, w której determinizm został udowodniony, w drugim zaś Chiang prognozuje, że w pewnym momencie dalsze uprawianie nauki stanie się niemożliwe bez wprowadzenia ulepszeń mózgu – a gdy to nastąpi, powstanie przepaść pomiędzy wiedzą dostępną dla zwykłych ludzi a nowo zdobywaną. Zważywszy na to, jaka bariera komunikacji występuje już teraz pomiędzy specjalistami rozmaitych dziedzin a laikami, istotnie można spodziewać się pogłębienia tego problemu w przyszłości – a także tego, że opis świata przekroczy możliwości pojmowania Homo sapiens (zresztą ten proces również już się zaczął – ot, choćby kwestia dualizmu korpuskularno-falowego).

Najbardziej niejednoznacznym tekstem wydało mi się „Piekło to nieobecność Boga”, osadzone w świecie, gdzie absolutnie pewne jest istnienie Boga – na porządku dziennym są objawienia anielskie, czy wizje nieba i piekła, wiadomo też, dokąd trafiają dusze. Można odczytywać ten tekst jako ilustrację absurdu, jakim jest wewnętrznie sprzeczny obraz Boga w oczach niektórych wiernych – istoty okrutnej, którą jednak należy kochać ze strachu i w nadziei na nagrodę. Można też uznać, że jeżeli przyjęlibyśmy, iż wszystkie wydarzenia dziejące się w „naszym” świecie są realizacją woli Boga, tekst Chianga jest ekstrapolacją tych tendencji przy założeniu, że tym razem dochodzi do materializacji bytów nadprzyrodzonych – aniołowie kroczą po ziemi, jednak chaos i niesprawiedliwość pozostają.

„Co ma cieszyć oczy. Reportaż” zwraca uwagę nietypową paradokumentalną formą. W niedalekiej przyszłości wynaleziono lek pozwalający „wyłączać” postrzeganie piękna twarzy. Społeczeństwo podzieliło się – jedni popierają pomysł upowszechnienia procedury – ba, wręcz uczynienia jej przymusową, inni oponują. Na utwór składają się wypowiedzi zwolenników i przeciwników „terapii” – za ich pomocą Chiang naświetla problem z rozmaitych stron i demonstruje różne punkty widzenia.

W „Kupcu i wrotach alchemika” Chiang powraca do orientalnych klimatów – opowieść tytułowego kupca służy tutaj zilustrowaniu pętli czasowych i paradoksów.

Na koniec zaś „Wydech” – opowiadanie, w którym koncepcja zaczerpnięta z filozofii starożytnej została użyta jako podstawa dla funkcjonowania opisanego przez Chianga świata, zamieszkanego przez sympatyczne mechanizmy. Szczególnie zmyślnie i obrazowo przedstawiono sposób działania robocich mózgów. Przede wszystkim jednak „Wydech” jest przepyszną ilustracją prawideł termodynamiki. Świat robotów stanowi model naszego świata, jego śmierć zaś jest odbiciem losu czekającego nasz wszechświat. W perspektywie nieuchronnej zagłady główny bohater opowiadania zachowuje jednak optymizm. Wieńczące tekst głęboko humanistyczne przesłanie, przypominające puentę opowiadania George’a Aleca Effingera pt. „Jeden”, jest jednym z najbardziej wzruszających fragmentów zbioru.

Twórczość Chianga wyróżnia się na tle wielu innych utworów SF przejrzystością oraz spójnością koncepcji. Skłania do refleksji, prowokuje dyskusje i poprawia humor – jak zawsze gdy ma się okazję obcować z bardzo inteligentnym człowiekiem. Chiang pisze świetnie na poziomie intelektualnym, natomiast – w moim odczuciu – nie można tego powiedzieć o stronie emocjonalnej. Jego bohaterowie to przede wszystkim elementy konstrukcji, nośniki idei. Kiedy Chiang pisze o nauce, czyni to w sposób fascynujący, gdy przedstawia uczucia – wychodzi mu to zdecydowanie gorzej. Sądzę, że wynika to z podejścia do języka. Dla autora „Siedemdziesięciu dwóch liter” język zdaje się pełnić funkcję informacyjną, służy jasnemu, klarownemu i konkretnemu przekazaniu jego zamysłów. W ten sposób przedstawione zostają zarówno koncepcje teoretyczne, jak i emocje. O ile w pierwszym przypadku to się sprawdza, „nazywane po imieniu” uczucia mają mniejszą siłę oddziaływania. Literatura to nie tylko słowa – ale też to, co zostaje przekazane pomiędzy nimi, „rezonans” wywoływany przez pewne zestawienia wyrazów, klimat danego obrazu, wydźwięk danej sceny, przenośne znaczenie takiego a nie innego poprowadzenia danego wątku, przeczucie głębi. Są to rzeczy ulotne, częściowo tylko uświadomione, trudne do zwerbalizowania, a tym bardziej do oceny. W tytułowych „Siedemdziesięciu dwóch literach” nomenklator Stratton rozmawia z kabalistą Rothem. Obaj mężczyźni poświęcili swoje życie badaniu i tworzeniu imion. Dla Strattona liczy się przede wszystkim funkcja użytkowa imienia, możliwości stworzonego za jego pomocą mechanizmu. Roth zaś zgłębia sekrety imion, by medytując nad nimi zbliżyć się do Boga. Chiang w swoim podejściu wydaje się bliższy Strattonowi. Czy to źle? Sądzę, że trudno byłoby pogodzić obydwie postawy.

PS. Okładka zbioru nie tylko jest wyjątkowo szpetna, ale też wywołuje błędne wrażenie odnośnie treści.