Beatrycze Nowicka Opowiadania

Zapada cień wszystkich nocy (minirecenzja, E)

Glen Cook, wyd. Rebis

Pierwszy tom cyklu „Imperium Grozy”

Beatrycze Nowicka: 3,5/10

Właściwie należałoby tutaj umieścić okładkę pierwszego z trzech tomów, zebranych w „Okrutnym wietrze”, bo wytrwałości starczyło mi jedynie na lekturę „Zapada cień wszystkich nocy”. Powieść ta jest jedną z pierwszych napisanych przez Glena Cooka i, niestety, jej jakość pozostawia ogromnie dużo do życzenia. Dojmujące ubóstwo warsztatu – tak można najkrócej podsumować otwarcie cyklu „Imperium Grozy”. Wpisane w schemat powieści heroic fantasy z lat siedemdziesiątych, zestarzało się brzydko. Ciekawe jest to, że ostatni tom ukazał się już w XXI wieku, być może zatem na podstawie kolejnych części można by śledzić zarówno rozwój Cooka jako autora, jak i zmiany zachodzące w modach na rozrywkową fantasy.

Początek jednakże nie zachęca do zawarcia bliższej znajomości z cyklem. Raczej typowy świat fantasy, wypełniony miejscami typu Smocze Zębiska, Góra Grzmotu, Przylądek Krwi, czy Pustkowia, został opisany nader skąpo. Magia działa wtedy, gdy autorowi to pasuje, w pozostałych przypadkach czarodzieje zapominają, że dysponują potężnymi mocami, nawet, jeśli od ich użycia zależałaby realizacja ich najważniejszych celów, czy ocalenie życia. Akcja prowadzona jest w sposób chaotyczny, część informacji nie zostaje zdradzonych czytelnikowi (tak, że np. do końca nie wie on, o co konkretnie chodzi z przepowiednią i wiszącą nad światem zagładą), za to w pewnym momencie bez żadnej poważniejszej podbudowy na arenę wkraczają dwaj Źli Lordowie, którzy okazują się mieć swoje, sięgające stulecia w przeszłość, mroczne plany. Wydarzenia potencjalnie interesujące, jak podbicie miasta, zamieszki, czy oblężenie twierdzy, albo są kwitowane krótkimi akapitami, albo jedynie streszczane, albo też bohaterowie sobie rozmawiają, a gdzieś, hen w tle toczy się bitwa. W zamian czytelnik zostaje uraczony między innymi rozważaniami na temat utraty cnoty księżniczki Nepanthe (której to życie seksualne staje się bez mała jedną z głównych osi fabuły).

Najmarniej w tym wszystkim wypadają bohaterowie – oni już nawet nie są papierowi, to puste skorupy, przestawiane z miejsca na miejsce, w miarę potrzeby wypełniane rozmaitymi emocjami. Ich postępowania nie da się tłumaczyć logiką czy rozsądkiem (vide dwóch żyjących już tysiące lat czarowników, zachowujących się jak ostatni idioci), ani sensowną „dynamiką uczuć” (np. ktoś zdradzony przez zaufanych ludzi, w wyniku czego zginął jego ukochany krewny, a wszelkie plany runęły w gruzach, niedługo później do tychże zdrajców zwraca się z propozycją współpracy). W przypadku ważniejszych postaci dochodzi także rozdźwięk pomiędzy tym, co mówią o nich inni, a jak oni sami się zachowują. Nijak na przykład nie można znaleźć potwierdzenia rzekomej przenikliwości księżniczki, czy jej talentów politycznych.

Od czasu do czasu, zdarza się w „Zapada cień…” jakaś trafna myśl, ładne sformułowanie, czy udana scena, dzieje się to jednak zbyt rzadko, by skłonić mnie do kontynuacji lektury cyklu. Do tego powieść czyta się dość topornie, a nie ma niczego – w rodzaju dodatkowych walorów estetycznych bądź intelektualnych tekstu – co mogłoby usprawiedliwiać brak potoczystej narracji. Przyznam, trochę mnie ciekawi, czy w dalszych częściach jest lepiej, jednak nie na tyle, bym chciała się z nimi zapoznać.

W Polsce ukazał się już cały ośmiotomowy cykl. Nie zamierzam się z nim jednak zapoznawać.