Beatrycze Nowicka Opowiadania

Pył Ziemi (recenzja, E)

Wideoklip albo Lilo, której nie było

Rafał Cichowski, SQN

Beatrycze Nowicka: 6/10

Wybaczcie spożywcze porównanie, ale „Pył Ziemi” Rafała Cichowskiego jest jak ser żółty – dużo w nim dziur, jednak okazuje się całkiem smaczny.

„Pył Ziemi” Rafała Cichowskiego to jedna z powieści, których lekturze towarzyszą ambiwalentne uczucia. Łatwiej wymienić jej wady, trudniej zaś ująć zalety. Wiele zależy od nastawienia czytelnika – czy od SF oczekuje on przede wszystkim spójnego, przemyślanego świata i starannie skomponowanej fabuły, czy bardziej ładnych wizualnie pomysłów i wartkiej akcji. Jeśli ktoś gotów jest zadowolić się drugą opcją, nie powinien poczuć się zawiedziony, natomiast zwolenników dopracowanego uniwersum i przekonujących ciągów przyczynowo-skutkowych książka może rozczarować. Sądzę też, że utwór Cichowskiego ma większe szanse przypaść do gustu odbiorcom płci męskiej, z uwagi na kulejącą konstrukcję postaci kobiecych, o czym zresztą później.

Zacznę od pozytywów. Przede wszystkim, młody autor odcisnął na „Pyle Ziemi” własne piętno. Zabrzmi to może kolokwialnie, ale – na dobre i na złe – ta powieść jest jakaś. Uwagę zwraca indywidualny styl, pewnego rodzaju zadziorność narracji. W czasach, gdzie typowy utwór fantastyczny bywa pisany przezroczystym językiem, to ogromna zaleta. Warto też docenić chęć unikania schematów fabularnych i zaskakiwania czytelnika oraz żonglerkę fantastycznymi motywami. Nieprzypadkowo w tytule tej recenzji pada słowo „wideoklip” – konstrukcja powieści kojarzy się z typowym dla wielu teledysków dynamicznym montażem. Dzieje się sporo i kolorowo, scenerie i nastroje zmieniają się bardzo szybko. Czuć inspiracje innymi utworami SF, na przykład niektóre pomysły kojarzą się z „Hyperionem” Dana Simmonsa, czy „Pożeglować do Bizancjum” Roberta Silverberga.

Ów indywidualizm ma też swoją ciemną stronę, a jest nią miejscami nachalne przedstawianie poglądów autora. Zbyt wiele postaci wyraża zbieżne opinie, co więcej, odnosi się wrażenie, jakby Cichowski chciał tą powieścią wyrazić siebie możliwie najszerzej. Prowadzi to do tak mało przekonujących scen, jak ta, gdzie bohater w trakcie akcji, mającej na celu dostanie się do pilnie strzeżonego miejsca, robi sobie przerwę na to, by posiedzieć w pokoju z pewnym starszym człowiekiem i posłuchać jego wynurzeń na temat tego, że muzyka pop jest miałka. Albo retrospekcja, w której autor przedstawia pewną kobietę. Czytelnik nie dowiaduje się, dlaczego jest ona więźniem we własnym domu, czemu chce popełnić samobójstwo, ani jaki jest jej udział w badaniach nad sztuczną inteligencją, co jest zdecydowanie bardziej istotne dla fabuły, ma za to okazję przeczytać monolog poświęcony niechęci tej postaci do poezji. Z „Pyłu Ziemi” odbiorca może dowiedzieć się, co autor sądzi na temat ludzkości, mediów, demokracji, poprawności politycznej, czy uroków prostego życia – szkoda, że głównie poprzez wypowiedzi bohaterów, a nie ich postępowanie, czy obraz świata. Uważam, że Cichowski ma potencjał, jeśli jednak nie ukróci zapędów do autoprezentacji, może skończyć jak ostatnio Grzędowicz, zamiast powieści, serwując zlepek scen służący powtórzeniu po raz n-ty własnych opinii, doskonale już znanych.

„Pył Ziemi” stanowi bardzo przyjemną lekturę, jeśli dać się porwać nurtowi akcji, a nie zastanawiać nad szczegółami, bo wtedy zaczynają się problemy. Wyjątkowo nieprzekonująca jest historia Yggdrasila. Podam kilka przykładów – podobno jest to superstatek pokoleniowy, który może rozbudowywać się i naprawiać podczas lotu tak, by móc przemierzać kosmos niemal w nieskończoność. Potem jednak autor napomyka, że pasażerowie mają problem… z ubywającą wodą. Cichowski mityguje się, a przy tym pogrąża jeszcze bardziej, pisząc, że dałoby się ją pozyskiwać z zewnątrz, ale to spowolniłoby lot. Inny przykład – samo zetknięcie się ludzkiego wahadłowca z oceanem na innej planecie powoduje tam masowy pomór. Tymczasem po pierwsze – cokolwiek żywego, żeby zostać przywleczone do obcego ekosystemu, musiałoby przetrwać lot przez próżnię i ekspozycję na promieniowanie (co nie jest niemożliwe, bo formy przetrwalnikowe niektórych mikroorganizmów są całkiem odporne na czynniki zewnętrzne), następnie znaleźć niezbędne mikro- i makroelementy i wreszcie potrzebowałoby czasu, żeby się rozmnożyć. Gdyby trujące okazało się coś uwalniane z powierzchni statku, to znowuż wiele by tego nie było i musiałoby się rozprzestrzenić, co też nie odbyłoby się natychmiast.

Wątki modyfikacji ludzkiego ciała nie zostały przemyślane. Gdy na Yggdrasilu osiągnięto technologię zapewniającą nieśmiertelność, zakazano rozmnażania, choć przecież autor napisał w innym miejscu, że statek mógł odtworzyć się po utracie ¾ kadłuba. Skoro tak, to czemu by go nie podzielić, w razie gdyby zaczęło zamieszkiwać go zbyt wielu ludzi? Zresztą, przy takiej technologii medycznej sterylizacja nie byłaby czymś nieodwracalnym, a już pomysł, aby ktoś uniknąwszy jej zaszedł w ciążę przypadkiem, wydaje się dosyć śmieszny (i to tak się złożyło, że przytrafiło się to dwóm parom w zbliżonym czasie, wszystko po to, żeby bohater powieści nie dorastał sam). Najbardziej zirytowało mnie napomknienie na temat tego, że ludzie przyszłości nie muszą już wcale jeść. W ten sposób Cichowski dołącza do długiej listy autorów SF, którzy zapominają, że może i materia krąży w obiegu zamkniętym (inna sprawa, że przez cały czas tracimy kawałki ciała, czego nie sposób uniknąć), ale energia jest tracona. W ten sposób można by podważyć wiele elementów świata przedstawionego lub kwestionować postępowanie postaci.

A skoro o bohaterach mowa, niestety ich kreacja nie wyszła najlepiej. Jednym z powodów jest brak ekspozycji – historię stojącą za powrotem Reza i Lilo na Ziemię czytelnik poznaje dopiero gdzieś w połowie książki (i w dodatku nie jest ona najlepsza). Nieprzekonująco prezentują się motywacje i postępowanie postaci. Para protagonistów, niby wiekowa i doświadczona przez los, zachowuje się nader często jak rozwydrzeni nastolatkowie, ba, jak dzieci urządzające scenę pod stoiskiem ze słodyczami. W jednej chwili strasznie się spieszą, by potem zrobić sobie przerwę w poszukiwaniach i podróży, wykazują się brakiem rozsądku i dają się podejść, innym razem natomiast jedno z nich na dzień dobry strzela do nieznanej osoby. Postaci dalszych planów, z wyjątkiem niejakiego Jacka, który wyrasta na najciekawszego bohatera książki, są tworzone według czarno-białego klucza. Choćby królowa Lys – najpierw Rez słyszy negatywną opinię o niej (z ust osoby nieco niewiarygodnej), potem spotyka się z panią Aurory osobiście. Kobieta jest wobec niego uprzejma, gdy jednak odmawia jego prośbie, natychmiast okazuje się skrajnie zła i zepsuta, natomiast mężczyźnie nawet w głowie nie postoi, by choćby spróbować dyplomacji, i od razu przechodzi do rozwiązań siłowych.

Pozostając w temacie przedstawianych przez Cichowskiego kobiet – te dzielą się na zadziorne, ambitne i zarazem złe, poczciwe i dobre (sztuk jedna – córka pewnego bohatera drugoplanowego), typ trzeci natomiast reprezentuje dziewczyna głównego bohatera. Lilo, bo o niej mowa, jest cud-blondyną o figurze, która w przedstawicielach płci przeciwnej budzi natychmiastową ochotę na seks (w pewien sposób zabawne jest to, że narrator „przypomina sobie” o jej urodzie, gdy widzi pożądliwe spojrzenia mężczyzn, jakby wartość bohaterki w jego oczach rosła, gdy stała się ona „towarem” upragnionym przez innych). Nie wiem, jak mają inne czytelniczki, ale sam obraz idealnie pięknej, jasnowłosej kobiety głównego bohatera, sprawia, że z miejsca czuję do niej atawistyczną niechęć, która promieniuje także na wielbiciela jej wdzięków. Obawiałam się, że to będzie pewien problem podczas lektury, szybko jednak okazało się, że w zasadzie nie ma kogo nie lubić, bo Lilo jest postacią bez charakteru. Stanowi dziwny zlepek cech – w jednej chwili pała chęcią zabijania lub torturowania osób, które nie chcą natychmiast udzielić jej potrzebnych informacji, w innej rozkleja się nad zwłokami nieznanej kobiety. Taki „słodki” przykład: „jeszcze po południu namawiała mnie, żeby zmusić lorda Nothinga do współpracy, tratując go jego własną karocą, ale cztery godziny spędzone pod czujną opieką sztabu stylistek i fryzjerów zagłuszyły w niej poczucie obowiązku. (…) Może po prostu kobiety tak mają. Zmieniają zdanie i lubią się stroić. Z naturą nie wygrasz.” Teoretycznie Lilo jest dowódcą misji, jednak większość inicjatywy przejawia Rez, to on najczęściej podejmuje działanie i decyzje, podczas gdy Lilo czeka, albo dla odwrócenia uwagi osób mogących stanąć bohaterowi na drodze… bierze udział w improwizowanym konkursie tańca na rurze (który zresztą wygrywa, jakżeby inaczej). Pisząc dosadnie – oto wizja samicy alfa, przeznaczonej dla samca alfa na nagrodę, nieważne, że ostatni zwrot akcji wypada niewiarygodnie [1]. Oczywiście autor ma pełne prawo tworzyć takie postaci, ostrzegam jednak, że czytelniczek tym sobie nie zjedna (sądząc z internetowych opinii, nie tylko mnie ta kwestia nie przypadła do gustu) [2].

Mimo narzekań, uważam, że „Pył Ziemi” wnosi powiew świeżości, potrafi zaintrygować i zasługuje na zainteresowanie (o ile potencjalnego czytelnika nie zniechęci wspomniany wyżej brak spójności). Autorowi życzę powodzenia na dalszej pisarskiej drodze, bo coś w sobie ma, choć przydałoby się popracować nad warsztatem.

[1] Wyjaśniam tutaj, bo nie chciałam zdradzać zbyt wiele w tekście. Trudno uwierzyć, żeby Lilo nie przeszkadzała pewna kluczowa kwestia dotycząca Reza. Wreszcie (jeśli ktoś się teraz zdziwi, przypominam, że „Pył Ziemi” to SF) sądzę, że kobieta jak najbardziej może wyrzucać ukochanemu, że nie poświęcił jej życia dla Sprawy, która również dla niej jest ważna. Ale nigdy by mu nie wybaczyła, gdyby jednak to zrobił.

[2] Co ciekawe, wypowiadający się na temat powieści mężczyźni zdawali się tego nie zauważać. Wydaje się to smutne – czyżby postrzegali nas tak powierzchownie?