Beatrycze Nowicka Opowiadania

Santa Olivia (recenzja, E)

Pippi Långstrump z Teksasu

Jacqueline Carey, wyd. Piąty Peron

Pierwszy tom dylogii „Santa Olivia”

Beatrycze Nowicka: 5,5/10

„Santa Olivia” Jacqueline Carey sprawia wrażenie powieści dla młodszego czytelnika, do której na siłę wepchnięto kilka scen erotycznych i nieco przekleństw.

W przerwach pomiędzy pisaniem kolejnych trylogii ze świata Kusziela Jacqueline Carey zdążyła wydać kilka innych powieści. Jedną z nich jest właśnie „Santa Olivia”. Streszczenie fabuły w kilku zdaniach brzmi nieco karkołomnie – oto dysponująca nadludzką siłą i szybkością córka genetycznie zmodyfikowanego żołnierza, mieszkająca w odciętym od reszty świata miasteczku, pragnie przywrócić jego mieszkańcom nadzieję na lepszą przyszłość, najpierw występując w charakterze zamaskowanego mściciela, potem zaś trenując boks. Dodajmy do tego jeszcze, że jest lesbijką, mieszkającą w sierocińcu prowadzonym przez dość nietypową parę, podającą się za księdza i zakonnicę.

Wszystko to dzieje się w świecie po katastrofie – jednak słowo „postapokaliptyczny” jakoś trudno przechodzi mi przez klawiaturę. Główny powód jest taki, że nakreślona wizja nie wydaje się dramatyczna. Poza tym istnieją przesłanki pozwalające sądzić, że reszta świata wygląda raczej normalnie i tylko mieszkańcy miasteczka Santa Olivia, położonego w pasie ziemi niczyjej pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a Meksykiem, znajdują się w nieciekawej sytuacji. Trzeba niestety powiedzieć, że niektóre pomysły są, delikatnie mówiąc, mocno niewiarygodne. Przede wszystkim to, że sposobem na rozprzestrzeniającą się grypopodobną zarazę oraz niepokoje na granicy miałoby być wybudowanie dwóch równoległych, ciągnących się pomiędzy USA a Meksykiem… murów [1].

W przeciwieństwie do książek z uniwersum Fedry, tym razem świat przedstawiony został nad wyraz skąpo. Carey ogranicza się jedynie do tytułowego miasteczka i pobliskiej bazy wojskowej. W pobliżu Santa Olivia znajduje się bowiem posterunek amerykańskiej armii. Dowodzący nią generał obiecał załatwić przepustkę na północ człowiekowi, który pokona jego kandydata w turnieju bokserskim. Jak nietrudno zgadnąć, od lat mieszkańcy łudzą się, iż pewnego dnia jeden z nich przedostanie się do lepszego świata za murem, a przy okazji poinformuje opinię publiczną, że oto rząd amerykański opuścił swoich obywateli w potrzebie.

O ile jednak koncepcja fabularna nie jawi się szczególnie świeżo, ani tym bardziej zachęcająco, Carey udało się stworzyć całkiem sympatycznych i wiarygodnych bohaterów, którzy ratują tę powieść. Pojawia się jednak istotna kwestia – do kogo tak naprawdę skierowana jest „Santa Olivia”? Przeważająca jej część wygląda bowiem jak typowa książka dla nastolatków (a raczej nastolatek). Główna bohaterka, Loup Garron, jest młodą dziewczyną, szukającą własnej drogi. Chociaż nie jest zwykłym człowiekiem, ma kochającego starszego brata i grupkę wiernych, akceptujących ją przyjaciół. W miarę jak Loup dorasta, uczy się odpowiedzialności, wykazuje się także godną uznania determinacją. Czytelnik kibicuje dziewczynie, gdy ta poświęca swój czas i wysiłek, wierząc, że uda jej się pokonać system, a jednocześnie zdając sobie sprawę, jak niewesołe konsekwencje przyjdzie jej za to ponieść.

Muszę tu przyznać, że choć sama nie interesuję się żadnym sportem i generalnie trudno mi pojąć, po co ludzie go uprawiają, wątek treningu Loup wypadł w moich oczach bardzo dobrze. Oczywiście nie mogę stwierdzić, na ile autorka naprawdę zgłębiła temat boksu, a na ile tylko szafuje terminologią. Niemniej, chyba udało jej się oddać sportowego ducha – wysiłek, pracę, satysfakcję z czynionych postępów i chęć sprostania wymaganiom stawianym samemu sobie.

Interesującym pomysłem na główną postać było to, że różni się ona od innych ludzi także pod względem psychiki, mianowicie nie może odczuwać strachu. Nie jestem w stanie stwierdzić, czy nakreślony w powieści portret psychologiczny jest prawdopodobny z naukowego punktu widzenia, jednak sama Loup jako bohaterka literacka wypada ciekawie. W „Santa Olivia” nie chodzi o to, że dziewczyna jest dzielna – raczej pokazane zostaje, jak jej bliscy nieustannie się o nią martwią, a ona sama miewa problemy z komunikacją, nie potrafiąc zrozumieć innych.

Carey poświęca też sporo miejsca relacjom międzyludzkim i czyni to udanie, choć w zasadzie jednostronnie, gdyż przeważnie chodzi o uczucia pozytywne. Autorka odmalowuje rodzące się przyjaźnie, próby znalezienia sobie partnera, wreszcie pierwszy poważny związek. Czyni to dosyć wiarygodnie, całości nadają też wyrazu niezłe dialogi. Nie przedstawia też miłości wyłącznie jako stanu radosnego uniesienia. Loup staje przed dylematem – Sprawa, czy osobiste szczęście, a przecież nie chodzi tu tylko o nią. Punkt kulminacyjny tego wątku jest jedną z lepszych scen w powieści.

Niestety, znaczący zgrzyt stanowią sceny erotyczne, które odstają zarówno konwencją, jak i stylem. Ten ostatni sprawia wrażenie, jakby ktoś wyrwał kilkanaście kartek z taniego romansidła i powtykał je tu i ówdzie. Mamy więc rozmaite bezgraniczne podniecenia, fale rozkoszy oraz koszmarki w rodzaju „jego penis poruszał się w niej, jak gdyby został obdarzony własnym życiem”. Do tego dochodzą rozmowy w stylu: „Nie wiesz, (…) jakim darem jest twoje pożądanie. (…) Mam nadzieję, że przyjąłem go godnie”. Szczególnie bolesny jest pod tym względem początek książki, dotyczący okoliczności poczęcia głównej bohaterki. Później szczęśliwie Loup jest mała i przez długi czas można spokojnie czytać o jej perypetiach. Gorzej, że w końcu dorasta, a wtedy czytelnik na powrót jest raczony kolejnymi opisami „epickiego seksu” [2].

Innym, kompletnie nieprzystającym do reszty rozwiązaniem, jest stosowany (przede wszystkim na początku) wulgarny język. I nie chodzi mi tutaj o zgorszenie używaniem niecenzuralnych wyrazów. „Zemsta najlepiej smakuje na zimno” zawierała sporo przekleństw i opisów „brudnego” seksu, ale tam miało to swój cel. Tymczasem, czytając „Santa Olivia”, odnosi się wrażenie, jakby autorka najpierw napisała pokrzepiającą serca historyjkę o dzieciaku, który chciałby uczynić świat trochę lepszym miejscem, a potem uznała, że jednak wolałaby stworzyć niegrzeczną historię dla dorosłych. I znów, najgorzej wypadają pierwsze rozdziały. Ot, choćby zdanie „Przez długi czas była tylko śmierć i pieprzenie”. Miało być zapewne dramatycznie, tyle że wypada śmiesznie, a do reszty pasuje jak pięść do nosa. A już szczególnie kuriozalny efekt powstaje, kiedy styl „wulgarny” miesza się z „romansowym”: „Stało się tak z powodu pożądania płonącego pomiędzy nimi, gwałtownego, trudnego do zaspokojenia (…) Nic, k…, nie mogła z tym zrobić.”

Wyżej wspomniana niejednorodność i owe potwornie kulejące fragmenty są największą wadą książki, którą poza nimi czyta się całkiem gładko. Bardziej wyrobionym czytelnikom „Santa Olivia” wyda się raczej infantylna. Książki dla nastolatków zazwyczaj są oceniane łagodniej, z drugiej strony wydaje się, że autorka chciała napisać coś „dla dorosłych”. Chyba że jej głównym celem było przyciągnięcie młodocianych fanek romansów, na co akurat spore szanse są.

[1] Życie pokazało, że pomysł z murem na granicy jest traktowany poważnie przez niektórych amerykańskich polityków.

[2] Wedle określenia bohaterek.

W Stanach ukazał się jeszcze tom drugi (oceniany raczej nisko), którego w Polsce już nie wydano. Choć nawet, jakby to zrobiono, nie skusiłabym się na niego.