Beatrycze Nowicka Opowiadania

Czerwony Rycerz (recenzja, E)

Podaj cegłę

Miles Cameron, wyd. MAG

Pierwszy tom cyklu „Syn zdrajcy”

Beatrycze Nowicka: 5/10

„Czerwony rycerz” Milesa Camerona to lektura przede wszystkim dla osób podzielających zainteresowania autora oraz wielbicieli niekończących się opisów wszelkiej maści bitew.

Ostatnimi laty coraz częściej z nostalgią wspominam czasy, gdy przeciętna książka fantasy, czy to samodzielna pozycja, czy tom cyklu, liczyła sobie średnio sto pięćdziesiąt-dwieście stron. Sądzę, że to Robertowi Jordanowi i Tadowi Williamsowi zawdzięczamy późniejszą modę na sążniste powieści. Odnoszę wrażenie, że występuje tendencja wzrostowa – obecnie wiele tomów fantastycznych cykli liczy sobie średnio po siedemset-osiemset stron, jakby autorzy uważali, że cena książki musi zapewniać odpowiednią liczbę godzin lektury. Miles Cameron również oferuje czytelnikowi opasłe tomiszcze, któremu okrojenie o połowę wyszłoby tylko na dobre.

W podziękowaniach autor pisze, że jego książka „jest ukoronowaniem trzydziestu lat studiów, rycerskich sztuk walki, prawdziwego życia i odtwarzania ról”. Potrzeba przedstawienia swojej pasji związanej z rekonstrukcją historyczną niestety przytłoczyła resztę autorskiej kreacji. Niektórzy pisarze potrafią wpleść w narrację różne ciekawostki. Cameron natomiast zamęcza uwagami i opisami dotyczącymi uzbrojenia. Tematem nieustannie powracającym jest zbroja – opisy jej poszczególnych elementów, typów hełmów, nakładania i zdejmowania zbroi, rozmyślania bohaterów o tym, jak to źle się czują bez zbroi, albo jak fakt, że mają na sobie pancerz, ocalił im życie. Rycerze Camerona podróżują w zbrojach, a podczas oblężenia nawet w nich śpią. Dochodzi do tego, że zamiast napisać, iż bohater oparł się o mur, autor wspomina, która część pancerza dotyka kamieni. Oprócz tego oczywiście pojawiają się miecze rozmaitych długości, włócznie, kopie, łuki, kusze, trebusze i temu podobne. Zdecydowaną większość książki zajmują opisy potyczek i bitew. Regularne walki zaczynają się tak przed dwusetną stroną, a kończą w okolicach siedemset osiemdziesiątej. Ileż można czytać o tym, jak ktoś kogoś pchnął, a ktoś ciął, ten szarżuje, tamten paruje, inny dźga? Zapewne to rodzaj powieści, który bardziej przemówi do stereotypowego czytelnika płci męskiej.

Dodatkowym problemem jest to, że Cameron nie stosuje stopniowania napięcia. Po rozwlekłym początku wybucha konflikt na wielką skalę, który wlecze się przez kilkaset stron i dopiero sam koniec zmagań oferuje nieco większe emocje. Kanadyjczyk zaludnił strony „Czerwonego Rycerza” tabunem postaci, z których nieliczne czymkolwiek się wyróżniają. Zastosował także mozaikową narrację opartą o wielu bohaterów, niestety bez powodzenia. Rozumiem przez to, że fragmenty przeplatające historię Czerwonego Rycerza rzadko kiedy wnoszą coś naprawdę istotnego dla fabuły. Dziesiątki, a może i setki stron zapełnione zostało opisami tego, jak drugo- i trzecioplanowi bohaterowie podróżują, obozują, zatrzymują się w gospodach, rozmawiają o organizowaniu turnieju czy przymiotach damy dworu, oraz temu podobnymi drobiazgami.

Świat przedstawiony nie jest szczególnie oryginalny, choć zawiera kilka smaczków. Czytelnik dostaje kolejną wariację na temat quasi-średniowiecznej Europy. Na wyspie Albie ludzie walczą z odgrodzoną murem, znajdującą się na północy Dziczą, skąd od czasu do czasu napływają hordy potworów. Na ziemiach należących do ludzi panuje ustrój feudalny.

Zastanawia mnie na ile realistyczny jest zamysł wyjściowy. Otóż Czerwony Rycerz jest dowódcą oddziału najemników, który liczy sobie trzydzieści jeden kopii. W skład każdej wchodzą rycerz, giermek, pachołek oraz dwóch łuczników. Poza tym z oddziałem podróżują także rzemieślnicy, słudzy, prostytutki, handlarze oraz poganiacze. To już niemal niewielka armia (jak dowiadujemy się później, cała Alba w razie potrzeby jest w stanie wystawić kilka tysięcy ludzi). Wyposażenie i utrzymanie takiego oddziału to ogromny koszt – zbroja, oręż i bojowy koń to poważny wydatek. Kogo byłoby stać na ich usługi?

Pewnie mało kto zwróci na to uwagę, ale mnie „średniowieczny” charakter zepsuły nieco wzmianki o bohaterach spożywających kukurydzę i kabaczki, czy kolibrach [1]. Powieściowe uniwersum nie jest po prostu umagicznioną Europą, a raczej terenem nią inspirowanym, więc to tylko drobiazg, zastanawiam się jedynie, czy to świadoma decyzja, czy też historyczne zainteresowania Camerona ograniczyły się jedynie do kwestii związanych z militariami.

Większość autorów zwykle wymyśla sobie religie. W Albie wyznawane jest chrześcijaństwo, chociaż równocześnie stosuje się magię i Kościół to akceptuje. Przyznam, że jej koncepcja i opisy używania przypadły mi do gustu – źródła mocy, pałace pamięci, nomenklatura, widowiskowe efekty czarów. Opisy czarodziejskich zmagań ubarwiają lekturę.

Niestety, nie mogę pochwalić konstrukcji bohaterów. Czerwony Rycerz miał być tajemniczy, zamiast tego przez pierwszą połowę książki wydał mi się postacią wydmuszką, do tego zachowującą się w sposób niepozwalający wytworzyć sobie spójnego obrazu. Dopiero później sceny rozmów, w których młody dowódca ujawnia emocje, oraz stopniowo ujawniane informacje z jego przeszłości pozwalają tej postaci nabrać nieco charakteru. Jego kompani zlewają się w jedną masę, po dłuższym czasie może kilku da się wyróżnić z tłumu. Przy okazji dodam, że spodobały mi się inspiracje arturiańskie, zwłaszcza pomysł na „Mordreda, który nie chciał być Mordredem”.

Pozostali bohaterowie rzadko kiedy budzą emocje – zapamiętałam maga Harmodiusza, odrobiny wyrazistości z czasem nabył ser Gawin. Nieszczególnie udały się autorowi postaci kobiece, jedna przeorysza ma charakter. Już same opisy bywają koślawe, że wspomnę wzmiankę o rzęsach tak długich, „że czasami mogłaby je polizać”. Reakcje kobiet bywają cokolwiek dziwaczne – powiedziałabym, że raczej to, iż nowo poznany człowiek, z którym nie miało się okazji nawet porozmawiać, zachodzi cię ukradkiem, przygniata do ściany i pomimo protestów obcałowuje (powinnam jeszcze wspomnieć, że bohaterka jest nowicjuszką w zakonie), nie stanowi dobrego początku zażyłej znajomości. Ale cóż, autor tak najwyraźniej wyobraża sobie miłość od pierwszego wejrzenia. Dodam, że ów wątek miłosny został dalej wyjątkowo marnie poprowadzony.

Tłumaczenie nie odrzuca, ale też można mieć kilka zastrzeżeń. Gdy bohaterowie przeklinają, tłumaczka każe im bluźnić, dziwacznie brzmi też słowo „remont” w kontekście, z którego wynika, że chodzi o uzupełnianie braków osobowych w oddziale.

Jeśli chodzi o wyżej podpisaną, pierwsze dwieście stron powieści tak mnie znudziło, że właściwie jedynie żal z powodu wydanych na książkę pieniędzy oraz brak czytelniczej alternatywy powstrzymał mnie przed zaprzestaniem lektury. Potem czytało mi się bez większego zaciekawienia, ale i nieboleśnie. Wreszcie, gdzieś tak po pięćsetnej stronie akcja zaczęła mnie wciągać. Z tego powodu miałam problem z oceną punktową – ostatecznie zdecydowałam się uśrednić ocenę z pierwszej i drugiej połowy. Sama raczej po dalsze tomy nie sięgnę, choć sądząc z innych internetowych opinii, znalazło się sporo czytelników, którym powieść do gustu przypadła.

[1] Kukurydza pochodzi z Ameryki Południowej, zaś kabaczki zostały wyhodowane we Włoszech w XIX wieku. Z kolei kolibry występują w obu Amerykach.

PS. Człowiek uczy się przez całe życie – już kilka razy dziwili mnie ciągnący za armiami markietanie – sądziłam, że to raczej błąd tłumaczenia. Ale spotkawszy się z nimi po raz trzeci rzecz sprawdziłam i okazuje się, że to wędrowni handlarze towarzyszący wojsku.

Cały cykl ukazał się po polsku, jednak znudzona częścią pierwszą nie miałam motywacji do kontynuacji lektury.