Beatrycze Nowicka Opowiadania

Ścieżka skarabeusza (recenzja, E)

A wszyscy oni kochają Che Maker

Adrian Czajkowski, wyd. Rebis

Piąty tom cyklu „Cienie pojętnych”

Beatrycze Nowicka: 6/10

W „Ścieżce skarabeusza” Czajkowski przedstawia dalsze losy kilku znanych z wcześniejszych tomów postaci. Tym razem opisywane wydarzenia mają mniejszy zasięg, za to świat i bohaterowie zostali opisani nieco dokładniej.

„Ścieżka skarabeusza” otwiera drugi podcykl w obrębie „Cieni pojętnych”. O ile w pierwszych czterech tomach autor wprowadzał wielu bohaterów i równocześnie przedstawiał kilka wątków, część piąta, podobnie jak dwie następne, skupiają się na perypetiach wybranych postaci. Takie rozwiązanie wprowadza pewną różnorodność. Przejście ze skali makro do bardziej indywidualnego podejścia oznacza zmianę „punktu ciężkości”, pozwala zarówno czytelnikowi, jak i autorowi nabrać oddechu, odpocząć od natłoku bitew i ruchów armii. Nie oznacza to wcale, że wątków batalistycznych całkiem zabrakło, jednak mają one zdecydowanie mniejszy udział w całości. W zamian, Czajkowski więcej uwagi poświęca światu przedstawionemu i swoim postaciom, co wychodzi zdecydowanie na dobre. Wizja autora zyskuje na wyrazistości, a nie można też powiedzieć, by „Ścieżka skarabeusza” była powieścią nudną, czy przeładowaną szczegółami.

Po roszadzie na cesarskim dworze imperium os boryka się z problemami wewnętrznymi, co dla reszty świata oznacza lata względnego spokoju. Che Maker wyrusza na wyprawę – po części dyplomatyczną, ale przede wszystkim naukową do Egip… to znaczy do odległego starożytnego miasta Khanaphes. Na miejscu czeka na nią kilku starych znajomych oraz archeologiczna zagadka (chwilami „Ścieżka skarabeusza” aż się prosi o zmianę tytułu na „Che Maker i tajemnica pradawnej piramidy”). W miarę rozwoju akcji okazuje się także, że macki imperium sięgają i tutaj. Niemniej, konwencja wydaje się zdecydowanie bardziej przygodowa. Jest to miła odmiana, pokazuje też, że autor stara się zaprezentować czytelnikowi coś nowego.

Kreacja Khanaphes i okolic należy do udanych. Czajkowskiemu udało się obdarzyć to miejsce właściwą atmosferą. W „Ścieżce skarabeusza” przedstawiany wycinek świata jest stosunkowo niewielki, ale okazuje się najbardziej „namacalnym” ze wszystkich dotychczas opisanych. Czuje się, jak autorska wizja nabiera ciężkości, kontury wypełniają się kolorem.

Bohaterowie także wypadają lepiej, zapewne dlatego, że pozostawiono im więcej przestrzeni. Bratanica Stenwolda zaczyna pomału stawać się kimś więcej niż głosicielką idei walki o wolność, choć Czajkowski pogłębia jej portret psychologiczny przeważnie opisując jej cierpienia spowodowane utratą ukochanego, umiejętności, a także nawiedzającymi dziewczynę koszmarami. Pisząc o umiejętnościach mam na myśli pojętność – po dramatycznych wydarzeniach z „Hołdu dla mroku” Che utraciła zdolność rozumienia i posługiwania się technologią.

Opisując losy panny Maker, autor podkreśla dychotomię swojego uniwersum, świata, w którym nowe rasy i światopoglądy wypierają dawny styl życia i ideologię. Chociaż pojętni i niepojętni żyją obok siebie, spoglądają na świat inaczej. Widziana oczami Che granica, na pierwszy rzut oka niemal niewidoczna, okazuje się barierą nie do przebycia – dziewczyna nie potrafi otworzyć sobie drzwi, jeśli są zamknięte na zamek, czytać nowoczesnych map, czy strzelić z kuszy. Nagle zostaje wyrzucona poza nawias społeczeństwa, w którym się wychowała, i trafia na stronę ludzi, będących żywym reliktem usuwającej się w cień przeszłości. Walka pomiędzy starym a nowym, magią i techniką, kulturą opartą na przestrzeganiu rytuałów, hierarchii, kodeksach honorowych, pielęgnowaniu spraw duchowych, a kulturą materialistyczną, kapitalistyczną, w której racjonalizm jest jedynym możliwym sposobem myślenia – to jeden z głównych tematów cyklu. W tomie piątym możemy ją obserwować z bardziej indywidualnej perspektywy.

Poza Che pojawiają się także Thalryk i Totho – tu akurat nie ma dużo zmian. Trochę dziwi, dlaczego major został mężem cesarzowej – szpieg znikąd nie wydaje mi się dobrym kandydatem na to stanowisko, już prędzej nadawałby się jakiś przedstawiciel niezbyt silnej, ale szanowanej rodziny. Jeżeli chodzi o postaci drugoplanowe, kilku zostało nakreślonych dosyć ciekawie. Czajkowskiemu udało się też nakreślić parę sugestywnych scen z udziałem swoich protagonistów (rozmowy Hrathena i Jakal, posiłek przy barykadzie).

Skoro o bohaterach mowa, kwestią, która nie przestaje mnie dziwić, jest niebywałe powodzenie Che Maker. Jej przybrana siostra – piękna, uwodzicielska i pełna wdzięku Tynisa, do tej pory przeżyła bolesny miłosny zawód, podczas gdy przysadzista, obdarzona przeciętną urodą, niezgrabna żukczyca z nadwagą nieustannie zjednuje sobie sympatię mężczyzn. Gdyby jeszcze miała intrygującą osobowość, poczucie humoru, cokolwiek (owszem, w „Ścieżce skarabeusza” prezentuje się już nieco lepiej, niemniej przez większość cyklu była to niedoświadczona dziewuszka, pakująca się w kłopoty i wygłaszająca idealistyczne opinie). Tego rodzaju bohaterki bardziej pasują mi do romansów paranormalnych tworzonych przez kobiety. W wykonaniu Czajkowskiego taka postać tym bardziej dziwi i nie przekonuje. Pierwszym zadurzonym jest Totho, nieśmiały chłopak, dla którego Che była kimś w rodzaju „córki szefa” – to jeszcze można pojąć, choć już to, że po tylu przejściach, zmianach i związku z inną bohater ten wciąż zakochany jest tak rozpaczliwie, eufemistycznie mówiąc zastanawia (albo też autor nie umiał przekonać czytelnika – w końcu literatura zna wielu beznadziejnie zakochanych mężczyzn). Potem Acheos, który po jednym spotkaniu z Che rzucił się jej na ratunek, zaciągnął ważkie zobowiązania i wreszcie sprzeniewierzył się ideologii swojego ludu. Owszem, dziewczyna mu pomogła, ale czy aż tak bardzo, by wywołać gwałtowną eksplozję uczuć? Dalej – może nie zakochany, ale darzący pannę Maker sympatią, skrytobójca Cesta. No i na koniec (przynajmniej na razie) – Thalryk. Już sama jego konstrukcja – skrzyżowanie SS-mana z Hanem Solo nie wydaje się spójna. Trudno uwierzyć, że siwiejący już mężczyzna, w przeszłości bezwzględny fanatyk i wyrachowany szpieg zakochuje się w naiwnej, niezbyt urodziwej dziewczynie, młodszej od niego o kilkanaście lat co najmniej, o której przede wszystkim można powiedzieć to, że jest poczciwa.

„Ścieżkę skarabeusza” przekładał inny tłumacz, co wyszło powieści na dobre. Nie ma dramatycznych zmian, ale nie ma już dziwnych konstrukcji gramatycznych (choć pojawiają się błędy np. pada „oblężenia przez Seldis”, choć to Seldis był oblegany, a czasami brakuje przeczeń, tam, gdzie wynikają one z kontekstu itp.). Literówki zdarzają się nadal, a kwiatkiem specjalnym były dla mnie „nieopaczne słowa” (o ile dobrze pomnę, w innej książce fantasy ktoś z kolei kogoś „opatrznie zrozumiał”). Dziwacznie brzmią niekiedy nazwy kolejnych ras. W początkowych tomach cyklu mieszkańcy Myny byli określani jako „podobni do żukowców”, później zaś ochrzczeni zostali mianem… „omomiłkowców”, choć nieszczególnie ono pasuje do nieufnych i wrogo nastawionych do świata Mynejczyków. W „Ścieżce skarabeusza” pojawiają się z kolei „nagoślimakopodobni”. Lepiej by brzmiało „pomrowcy”.

Wracając zaś do bardziej ogólnych rozważań – trzeba przyznać Czajkowskiemu, że trzyma równy poziom kolejnych tomów. Malejące „wrażenie świeżości” równoważy lepszym opisem świata i bohaterów. „Ścieżka…” jest solidnie napisaną powieścią, nadającą się do miłego spędzenia nad nią kilkunastu godzin.