Beatrycze Nowicka Opowiadania

Dom wschodzącego słońca (minirecenzja, E)

Gdy w umysłach kolorowych zamykamy się na chwilę

Aleksandra Janusz, wyd. Runa

Beatrycze Nowicka: 6/10

Powodowana nostalgią, wywołaną lekturą „Wojny o dąb” Emmy Bull, ponownie sięgnęłam po wydane kilka lat temu rodzime urban fantasy – „Dom wschodzącego słońca” Aleksandry Janusz. Książkowy debiut młodej autorki, w zasadzie składający się z trzech opowiadań i mikropowieści, swego czasu okazał się nader przyjemną lekturą. Przez kilka lat oczekiwałam kontynuacji, która jednak do tej pory się nie ukazała.

Od razu trzeba zaznaczyć, że „Dom…” to fantastyka rozrywkowa, w dużej mierze oparta na popkulturowych schematach i RPG-owych inspiracjach. Tego pierwszego autorka się nie wypiera, wkłada wręcz w usta swoich postaci wyjaśnienie, że czerpią oni moc także z zakorzenionych w powszechnej świadomości archetypów i wzorców. Styl Janusz jest bardziej chropawy w porównaniu do Bull, od czasu do czasu (szczęśliwie rzadko) zdarzają się także bolesne w odbiorze zdania w rodzaju „pochłonęło ich ekstatyczne natchnienie”. Niemniej, całość czyta się przyjemnie, a jak na debiut jest naprawdę przyzwoicie. Nie brakuje też humoru – niektóre scenki pozostają w pamięci, ot, choćby opis imprezy nastolatków, a zwłaszcza tego momentu, kiedy to szczęśliwcy jeszcze trzymający się na nogach popadają w nastrój refleksyjno-filozoficzny, co oczywiście pociąga za sobą dysputę, w czasie której padają stwierdzenia w rodzaju: „Zen masz wtedy, kiedy wszystko jest jednością, jedność jest wszystkim i w dodatku nic nie istnieje.”

Podobnie, jak we wspomnianej wyżej „Wojnie o dąb”, w „Domu…” również występuje wątek muzyczny – jeden z bohaterów gra w zespole (rockowym oczywiście), a od czasu do czasu przytaczane są teksty jego piosenek (lepiej brzmią te po angielsku), w pewien sposób korespondujące z fabułą. Miejscem akcji jest fikcyjne miasto Farewell, co jest niezbyt fortunnym rozwiązaniem, gdyż jawi się ono dość umownie – niby znajduje się gdzieś w Ameryce, ale spod tej fasady niejednokrotnie wyzierają polskie realia. Za najistotniejszą wadę uważam zbyt wiele zapożyczeń z osadzonych w podobnej konwencji systemów RPG – owszem, Janusz nie kopiuje wszystkiego, ale jest tego wystarczająco dużo, by całość zaczęła sprawiać wrażenie fabularyzowanego zapisu minikampanii do Maga, prowadzonej przez Mistrza Gry nieortodoksyjnie podchodzącego do systemu.

Protagoniści także przypominają postaci graczy: młoda, magicznie uzdolniona, zbuntowana nastolatka, przystojniak z gitarą, jeżdżący na harleyu mag-wojownik z kataną i chudzina-komputerowiec. Mimo to, bohaterowie „Domu…” mają w sobie to coś, co pozwala naprawdę ich polubić, przejąć się ich losem, żałować, gdy zbierają cięgi, i cieszyć się wraz z nimi, kiedy odnoszą sukcesy. Pierwsze trzy rozdziały-opowiadania w dużej mierze służą wprowadzeniu tych postaci i zarysowaniu dla nich tła. Ostatni, najdłuższy, stanowiący zamkniętą fabularnie całość, przedstawia bardziej znaczący epizod z życia zarówno grupki mieszkańców tytułowego domu, jak i całego miasta. Aleksandra Janusz sprawnie prowadzi akcję, panuje nad wątkami i bohaterami, udaje jej się też nakreślić kilka emocjonujących scen.

Sarkałam na zapożyczenia, tym niemniej całość ma zapamiętywalny klimat i własny charakter, co uważam za bardzo ważne. Powrót po latach nie okazał się rozczarowaniem. Żałuję, że chyba nie ma co liczyć na części kolejne, gdyż chętnie poczytałabym więcej o grupce przyjaciół z Farewell.

Kilka lat temu wznowiono „Dom…” i już, już zapowiadano powieść z tego świata, potem jednak wszystko ucichło. Szkoda. Chciałabym, aby „Mandala” kiedyś się ukazała.