Beatrycze Nowicka Opowiadania

Żelazny Książę (recenzja, E)

Steamporno czyli seks na sterowcu

Meljean Brook, wyd. Dwójka bez Sternika

Pierwszy tom cyklu „Żelazne Morza”

Beatrycze Nowicka: 2,5/10

Coś do kolekcji fantastycznych literackich kuriozów.

To trzeci i – miejmy nadzieję – ostatni przypadek, gdy zachęcona ładną okładką (przedstawiającą najpewniej główną bohaterkę), sięgnęłam po książkę nieznanej mi autorki. Antologia „Steampunk” nie przypadła mi wprawdzie do gustu, ale uważałam, że w samej konwencji tkwi spory potencjał na malowniczą i lekką fantastykę rozrywkową. Zamieszczona z tyłu notka powinna była mnie ostrzec, jednak jakoś nie zdołała ostudzić mojego zapału – uznałam po prostu, że zapowiadany wątek romansowy wpisze się ładnie w klimat przygody w stylu retro. Nie doceniłam jednak rozmiaru tegoż wątku. Niestety, sukces cyklu Stephanie Meyer doprowadził do tego, że romanse w fantastycznym sztafażu stały się modne i konwencję do tej pory kojarzoną z czymś zgoła innym zalała fala tandety masowo produkowanej przez rozliczne autorki. Przykładem takiego „dzieła” jest właśnie „Żelazny Książę”.

Nie powiem, kilka pomysłów na świat mogłoby się sprawdzić pod zręczniejszym piórem, choć idea, by Europa została podbita przez władających nanotechnologią… Mongołów jakoś nieszczególnie mi leży. Może gdyby to byli słynący z dokonanych w starożytności wynalazków Chińczycy, wyglądałoby to sensowniej. Poza tym nano sąsiadujące z technologią typowo steampunkową wywołuje wrażenie niespójności, pojawia się też pytanie, czemu Orda nie ulepszyła swojego wynalazku. Nieszczególnie przemyślanemu światu towarzyszy niespecjalnie wyszukana i miejscami szyta naprawdę grubymi nićmi fabuła. Niektóre potencjalnie malownicze sceny zostają w niej pominięte lub potraktowane bardzo skrótowo – najpierw jest mowa o poważnym zagrożeniu, ale gdy bohaterowie udają się na miejsce, nie natykają się na opór, albo podczas bitwy morskiej naraz okazuje się, że w konfrontacji biorą udział jedynie dwa okręty, a reszta floty nie podejmuje działań ofensywnych. Z drugiej strony pojawiają się także sceny dosyć bezsensowne (końcówka wątku Archimedesa Foxa). Chociaż być może niepotrzebnie się nad tym rozwodzę, gdyż wszystko powyższe zdaje się tylko pretekstem dla tematu właściwego, to jest romansu Mary Sue… znaczy Miny Wenthworth z tytułowym Żelaznym Księciem.

Owszem, mamy wolność słowa i jeśli ktoś chce opublikować fantazje erotyczne w formie książki i jeszcze znajdzie sobie wydawcę, to jego sprawa. Ale niech przynajmniej potencjalny czytelnik zostanie poinformowany – jakiś podtytuł w rodzaju „Steamporno, czyli seks na sterowcu”, ewentualnie „Początkowo powściągliwa policjantka i przyrodzenie potężnego pirata” byłby bardzo przydatny. Osobiście bowiem wolę, gdy najważniejszym wątkiem jest – choćby i wyświechtane – ratowanie świata, a nie pokonywanie przez główną bohaterkę lęku przed orgazmem. Ze smutkiem muszę też stwierdzić, że w porównaniu z Brook wspomniana wyżej Meyer w „Zmierzchu” przedstawiła napięcie seksualne pomiędzy swoimi bohaterami w sposób bardzo wyrazisty i trafny. W „Żelaznym Księciu” sprawa wygląda tak – główny bohater spotyka dzielną policjantkę i z miejsca ogarnia go żądza… w związku z czym łazi za Miną, przystawia się do niej i raz po raz opisuje jej, jak to będzie ją brał na różne sposoby. W końcu ona mu ulega (gdzieś tak około 260-tej strony) i od tej pory fabuła już zupełnie schodzi na plan dalszy. Warto tu nadmienić, że książę to dziwaczny konstrukt: w dzieciństwie seks-niewolnik, obecnie wcielenie idei macho, pirat, wielki chłop odkrywający w sobie wrażliwe serce, najpierw usiłujący bohaterkę zmusić czy zaszantażować, pożądający do szaleństwa jednak ostatecznie niewykorzystujący jej, gdy jest pijana i czekający, aż będzie gotowa, od pewnego momentu nieustannie deklarujący, jak to będzie swoją kobietę chronić, wreszcie na koniec wyznający Minie, że jest „tą jedyną, na całe życie”, którą chce poślubić. Do teraz czuję zdziwienie, że coś takiego mogło się urodzić w czyjejś głowie. Jak widać, mogło [1].

W zdumienie wprawiła mnie także rozciągłość scen erotycznych – przedstawić opis jednego stosunku na jedenastu stronach to jest pewnego rodzaju sztuka. Ale tylko jeśli chodzi o ilość, gdyż owe strony wypełnione są zwrotami w rodzaju „ogień żądzy”, czy „gorący pal” – zresztą, pozwolę sobie zacytować kilka przykładów, pomijając te bardziej dosadne – „zawładnął jej ustami kolejnym pocałunkiem wygłodniałym, wilgotnym i gorącym”, „obnażył jej piersi, ukazując je swoim oczom”, „druzgocąca przyjemność wybuchła pod jej skórą”, „rozsypała się pod naporem rozkoszy”. I tak wciąż od nowa, aż do finałowego momentu oświadczyn (z drobnymi przerwami na odbijanie porwanego brata bohaterki, ustrzelenie przez wyżej wzmiankowaną krakena, pokrzyżowanie mrocznych a plugawych zamierzeń tajnej organizacji oraz scenę szlachetnego poświęcenia). Podsumowując – odradzam, chyba, że ktoś jest wyjątkowo złakniony kiczowatych seks-scenek.

[1] Pisałam tę recenzję jeszcze przed sukcesem książek Blanki Lipińskiej.

Autorka wypłodziła szereg tomów dalszych, które, och cóż za strata dla naszej literatury, nie doczekały się tłumaczenia na polski.