Beatrycze Nowicka Opowiadania

Saga o Rubieżach. Dni ognia (recenzja, E)

Pieśni na wietrze

Liliana Bodoc, wyd. Prószyński i S-ka

Tom trzeci „Sagi o Rubieżach”

Beatrycze Nowicka: 6/10

„Dni ognia” bywają ciekawe, lecz niestety nie da się ich uznać za godne zwieńczenie trylogii.

Pisząc o tomie pierwszym „Sagi o Rubieżach”, stwierdziłam, że „Dni Jelenia” i „Dni Pomroki” stawiają czytelnikom swoje własne warunki. Być może to samo można powiedzieć o „Dniach ognia” – w tym przypadku Bodoc posunęła się jeszcze dalej i w moim prywatnym odczuciu przekroczyła pewną granicę, poza którą znajduje się już narracyjny chaos i osłabienie oddziaływania utworu.

Zakończeniem „Dni Pomroki” Bodoc postawiła przed sobą trudne zadanie – zasugerowała, że pokonanie Misaianesa to kwestia wielu lat, przez co pojawił się dylemat – pisać o bardziej decydującym zwycięstwie nad Synem Śmierci, co wymusza znaczne przesunięcie czasowe, czy kontynuować losy bohaterów znanych z części poprzednich. Argentyńska pisarka próbowała połączyć obydwa sposoby, co wyszło nienajlepiej.

Ostatnią kluczową sceną „Dni Pomroki” był niewielki, lecz znaczący akt buntu – nadanie imion dzieciom pewnej kobiety na Starych Ziemiach. W domyśle dzieci te miały stać się iskrą przyszłej rebelii. Z kontekstu można było wnosić, że wydarzenie to rozegrało się w tym samym czasie, co odparcie kolejnej fali najeźdźców na Rubieżach. W „Dniach ognia” jednak Bodoc przesuwa je w czasie o kilkanaście lat wstecz i dodaje wątek poświęcony Varze i Aro oraz wydarzeniom na Starych Ziemiach. Oprócz tego autorka opisuje losy znanych czytelnikowi postaci i wprowadza kilka kolejnych. Ponadto, próbuje przedstawić bardziej całościowy obraz wojny. Niestety, jest tego wszystkiego zbyt wiele jak na jedną powieść, która rozpada się na mozaikę ponad stu kilkustronicowych rozdziałów, w których poszczególne wątki i postaci sprawiają wrażenie nakreślonych pobieżnie.

O ile opisując Rubieże Bodoc umiała nadać im specyficzny charakter, przedstawić je przekonująco i barwnie, o tyle Stare Ziemie prezentują się o wiele gorzej. Strzępki informacji nie składają się w spójny obraz. Rozdzialiki Vary i Aro sprawiają wrażenie pisanych pośpiesznie i powierzchownie, autorka przeskakuje w czasie i przestrzeni, ograniczając się tylko do kilku kulminacyjnych punktów. Kontynent Syderetyków wygląda nieco inaczej, niż można sobie było wyobrażać na podstawie wzmianek w tomie pierwszym. Co więcej, nagle okazuje się, że Misaianes wcale nie jest taki potężny, jak to sugerowano wcześniej – spory kawał lądu opanowali buntownicy, którzy w znacznej mierze kontrolują też przybrzeżne wody, zaś w szeregach popleczników Syna Śmierci znajdują się spiskowcy. Podobnie rzecz się ma z bitwami – najpierw wzmianki o przeważających siłach wroga, potem zaś pokrótce opisane wygrane mieszkańców Żyznych Ziem. O ile w częściach poprzednich można było mówić o jakiejś dramaturgii bitew, w „Dniach ognia” zbyt liczne zwycięstwa wbrew wszystkiemu oraz relacjonowanie wydarzeń zamiast bardziej drobiazgowych opisów skutecznie pozbawiają emocji fragmenty poświęcone wojnie.

Postaci również tracą na takim podejściu. Wcześniej Bodoc udawało się zachować równowagę pomiędzy skalą makro – czyli wielką wojną, a skalą mikro – losami pojedynczych rodzin i ludzi. W „Dniach ognia” niestety historie bohaterów zostały mocno pokawałkowane. Postaci jest dużo, przez co znani z tomu pierwszego protagoniści dostali stosunkowo niewiele miejsca – autorka przegania ich po kontynencie, przedstawiając jedynie wybrane sceny z ich udziałem. I choć kilku bohaterów ginie (zazwyczaj poświęcając się za innych), ogólny wydźwięk emocjonalny jest znacznie słabszy, niż mógłby być.

Szkoda przede wszystkim Molitzmosa, który w moim odczuciu był najciekawszą postacią „Sagi…”. Bodoc przydała mu jeszcze godną towarzyszkę w osobie Acili – ci dwoje mieli w sobie ogromny potencjał, w zamyśle są to bowiem bohaterowie niczym z szekspirowskich tragedii, a ich losy nadawałyby się na osobną powieść. I w tym przypadku jednak pośpiech oraz brak miejsca zadziałały na niekorzyść, nie pozwalając autorskiej koncepcji wybrzmieć w pełni.

Jakby wbrew tendencji oszczędzania miejsca, w „Dniach ognia” zwracają uwagę liczne powtórzone fragmenty i informacje. I znów – pojawiały się one w poprzednich częściach, gdzie nadawały swoisty rytm opowieści, w tomie ostatnim jednak przeważnie mnie irytowały.

Pomimo wszystkiego, co napisałam powyżej, nie żałuję lektury „Dni ognia”. Język jest tak samo ciekawy, jak wcześniej, nie brak też interesujących spostrzeżeń: „Mędrzec wie, że czasem trzeba połączyć dwie prawdy w jedną, by rozpoznać w nich siebie”, „Kupuka kochał rosnące nad wodą trzciny. Był Czarownikiem Ziemi i wiedział, że jeśli przestanie je kochać, wkrótce przestanie też kochać ptaki, potem pumy, a potem ludzi. Wiedział, że ktoś, kto pozwala sobie na ignorowanie rosnących nad wodą trzcin, rozpoczyna wędrówkę ku obojętności”, „W powietrzu unosił się silny zapach deszczu, a ciężkie niebo pochyliło się ku ziemi tak mocno, że jego szarość wkradała się do świata ziemskich stworzeń”, „Czasem jednak tak bardzo pragniemy zachować jakąś rzecz, że tracimy z oczu to, co powołało ją do życia”, „Góry składają się z fragmentów skały i fragmentów czasu, połączonych, by uzyskać ogrom”, „Cucub i Kuy-Kuyen, jak człowiek i jego krew, nie musieli o sobie pamiętać, by iść w tym samym kierunku”. Dzięki stylowi i prezentowanej ideologii powieści Bodoc odróżniają się od typowej fantasy, pobrzmiewa w nich echo innych kultur. W tomie drugim pojawiają się też naprawdę przejmujące sceny i zwracające uwagę dialogi.

Jakkolwiek uważam, że „Dni ognia” znacznie ustępują „Dniom Pomroki”, cieszę się, że zanim Prószyński zdecydował się ograniczyć wydawanie fantastyki, zdążył wydać „Sagę o Rubieżach”. Poznanie jej było bardzo interesującym doświadczeniem.