Beatrycze Nowicka Opowiadania

Saga o Rubieżach. Dni Jelenia, Dni Pomroki (recenzja, E)

„Nie pij tej wody, ona spływa krwią”

Liliana Bodoc, wyd. Prószyński i S-ka

Łączne wydanie pierwszych dwóch tomów „Sagi o Rubieżach”

Beatrycze Nowicka: 8/10

„Saga o Rubieżach” Liliany Bodoc, czyli wydane w jednym tomie „Dni Jelenia” i „Dni Pomroki”, to jedne z tych książek, które dyktują swoje własne warunki. Czytelnik może je albo przyjąć, albo odrzucić.

Fantastyki innej niż anglosaska i słowiańska pojawia się w Polsce stosunkowo mało, stąd należy pochwalić inicjatywę wydania powieści fantasy argentyńskiej pisarki. Tym bardziej, że w „Sadze o Rubieżach” Liliana Bodoc przemawia własnym głosem. Choć muszę przyznać, że bodźcem, który skłonił mnie do lektury, okazała się dopiero informacja o rekomendacji Ursuli K. Le Guin.

Bardzo często podoba się nam to, co – właśnie – jest do nas podobne. Czytając „Sagę o Rubieżach”, łatwo zauważyć elementy wspólne dla utworów Bodoc i twórczości Le Guin. Przede wszystkim – uczynienie głównymi bohaterami przedstawicieli ludów wzorowanych na rdzennych mieszkańcach Ameryk. Le Guin, której ojciec był antropologiem badającym ginące indiańskie kultury, wplatała związane z nimi wątki w swoje utwory. W wywiadzie udzielonym dla F&SF wyznała, że pisanie o ludziach nie należących do rasy białej było świadomym aktem politycznym. Bodoc robi coś podobnego – poniekąd przetwarza motyw konkwisty i tym razem można mieć nadzieję, że mieszkańcy alternatywnego Nowego Świata poradzą sobie z najeźdźcami [1]. Kolejnym punktem wspólnym jest położenie nacisku na tradycję opisywanych ludów – pieśni, opowieści, rytuały. Argentyńska pisarka nie posuwa się tak daleko, jak Amerykanka we „Wracać wciąż do domu”, jednak wyżej wspomniane elementy odgrywają bardzo ważną rolę. „Dni Jelenia” rozpoczynają się sceną, w której pewna rodzina szykuje się do nadejścia deszczów i babcia wraz z wnuczką śpiewają pożegnalną pieśń pory suchej – trudno oprzeć się wrażeniu, że ów fragment bardzo przypomina utwory Le Guin.

Można pokusić się o stwierdzenie, że zbliżona jest także perspektywa, bardziej kobiecy punkt widzenia. Chociaż głównym wątkiem „Sagi o Rubieżach” jest wojna, Bodoc równie dużo (a może nawet więcej) uwagi poświęca opisywaniu codziennego życia, spędzanych w rodzinnym gronie wieczorów, opowieści snutych przy ognisku. Owszem, pojawiają się opisy bitew, jednak to nie one wydają się sercem całej historii. Narrator nie ucieka od przedstawiania okrucieństwa, ale też nim nie epatuje. W książkach Bodoc nie ma wątków feministycznych – obie płcie trzymają się swoich ról, jednak role te są równie ważne. Chatka babci Kush stanowi miejsce, do którego można wracać. Warto też zauważyć, że w jednej scenie to kobiety z pewnego plemienia ośmielają się na desperacki krok, podczas gdy ich mężczyźni zostali złamani. Podobnie, jak nieraz u Le Guin, także w „Sadze o Rubieżach” bohaterowie często podróżują.

Istotne zbieżności można też czasami odnaleźć w samym przekazie powieści. Mieszkańcy Rubieży to ludzie tworzący wspólnotę i silnie związani z ziemią. Nie mają podejścia panów i zdobywców, szanują inne żywe istoty, stanowią element ekosystemu. Są też pogodzeni z własnym życiem i przeznaczeniem. Jeśli Le Guin mówiła o „Lawinii”, że miała reprezentować pewne „proste a wyższe wartości” – to można to także powiedzieć o głównych pozytywnych bohaterach powieści Bodoc. Bardzo zbliżony jest również pogląd na śmierć, którą mieszkańcy Żyznych Ziem, podobnie jak Kargowie z Ziemiomorza, postrzegają jako powrót. „Siostra śmierć wypełnia zadanie, które wszyscy rozumieją, choć niewielu wybacza. Bez niej ludzie nie patrzeliby w niebo w bezchmurne noce. Nie śpiewaliby” – lub prościej – „Tylko w umieraniu życie”. Czarownik Sokół lata pod niebem Rubieży a najgorszy z magów marzy o wieczności podobnej do tej, do jakiej dążył Cob. Nowy ład – cel wroga zza morza – przypomina nieco Suchą Krainę. Odrzucenie wspólnej mowy Żyznych Ziem przez jedno z plemion poprzedza zdradę, której owo plemię się dopuści.

Sporo napisałam o podobieństwach, czas zatem na różnice. W przeciwieństwie do Le Guin, sięgającej do tradycji Wschodu, Bodoc pozostaje przy podejściu dualistycznym, w którym to dzielni i prawi para-Indianie walczą ze złym władcą i to niestety jest duży minus, jeśli chodzi o oryginalność. Chociaż oparcie na kulturze innej niż europejska [2] przydaje „Sadze o Rubieżach” świeżości i egzotyki, to jednak głównym wątkiem nadal pozostaje zagrożenie ze strony wielkiego zła (tym razem ze wschodu, podczas gdy mapka stanowi przerobioną mapę Ameryk, zamiast, jak to często bywa – Europy [3]). Zwłaszcza w „Dniach Jelenia” obraz złego (tu noszącego imię Misaianes) i jego sług bywa boleśnie sztampowy.

Z drugiej strony, „Saga o Rubieżach” jest świadomym powrotem do korzeni, do mitu, legendy, historii o bohaterskich czynach przodków – zatem motyw wojny pomiędzy dobrem i złem nie wydaje się nie na miejscu. Zarówno styl jak i sposób narracji wpisują się w tę konwencję. Wśród jednego z przedstawionych w „Sadze…” plemion Żyznych Ziem panuje zwyczaj snucia rodzinnych opowieści w długie, leniwe wieczory pory deszczowej. Oczywiście historie te od czasu do czasu się powtarzają – podobnie narrator „Sagi o Rubieżach” bardziej dba o malownicze przedstawianie fabuły, niż o budowanie napięcia. Gdy bohaterowie zastanawiają się, czy nadpływający przybysze są braćmi, czy wrogami, czytelnik zostaje dokładnie poinformowany. Również w innych momentach narrator gra w otwarte karty. Trudno zatem mówić o zaskoczeniu przebiegiem fabuły (wyjąwszy oczywiście drobniejsze elementy). Czasami także wydarzenia są wręcz baśniowe – jak np. wtedy, gdy samotna młoda kobieta przemierza na piechotę (i to podczas wojny) niemal dwa kontynenty, by odszukać ukochanego.

Podobnie rzecz się ma z bohaterami – w „Sadze o Rubieżach” na miano głównej postaci najbardziej zasługują same Żyzne Ziemie, czy też inaczej – jeśli mówić o bohaterze, to raczej zbiorowym. Poszczególne jednostki oczywiście mają do odegrania swoje role – niektórzy bardziej, inni mniej wyraziści, są jednak tylko elementami wzoru. Nierzadko stanowią bardziej figury z podań – jak wojownik, to szlachetny i walczy do końca, jak wydziedziczony syn, to zmaże swą hańbę poświęceniem, jak młoda kobieta, to podąży za swoją miłością, jak stary mędrzec, to odnajdzie potrzebne odpowiedzi dzięki magii. Nawet jeśli niektórzy z nich zostali przedstawieni dokładniej i ciekawie – choćby wędrowny artysta Cucub, drobny, stworzony do pieśni a nie do wojaczki, a jednak w decydujących momentach znajdujący w sobie odwagę, by uczynić to, co konieczne, stary Czarownik Ziemi Kupuka, czy inteligentny, cyniczny i wyrachowany Molitzmos, to nie da się ich nazwać wielowymiarowymi postaciami o rozbudowanej psychologii. Poza ludźmi, bohaterami są także przedstawiciele innej inteligentnej rasy – lulkowie oraz zwierzęta, mogące rozmawiać z magami.

W konwencję gawędy wpisują się powtórzenia – powracające sceny, niektóre frazy (jak choćby husihuilkańskie powitanie w progu), ponownie relacjonowane wydarzenia, podobnie brzmiące zdania. Tym, co najbardziej przykuwa uwagę i decyduje o jakości powieści jest język. To on nadaje utworom Bodoc wagę i niepowtarzalny charakter, uprawomocnia wszelkie uproszczenia i przemienia nieskomplikowaną fabułę w Opowieść. Bodoc ma znakomite wyczucie stylu, nie popada (przynajmniej w moim odczuciu) w kicz i nadmierny patos. Język powieści koresponduje też z odmienną kulturą, na jakiej je oparto.

Garść przykładów – ot, choćby tak zużyty przez konwencję zły lord: „Na zapomnianym szczycie Starych Ziem (…) śmierć zesłała między ludzi syna, któremu nadała imię Misaianes. Najpierw był widmem, które wykluło się pomiędzy jej zębami, potem nieskładnym gaworzeniem, wreszcie krzykiem i wyciem. Kiedy się zaśmiał, przeraził samą Śmierć. Na koniec pokrył się piórami i wzleciał ku słońcu.” „Mógłbyś mi przywieźć tysiąc okrętów wypełnionych trupami mieszkańców Żyznych Ziem, a ja wciąż czekałbym na coś ważniejszego. Na coś, co mógłbym ściskać w garści przez wieki, tak aby – kiedy w końcu otworzę pięść – to coś stało się ciałem i żywiło się moją krwią. – Panie – rzekł Leogros – ja tam popłynąłem po kontynent, a ty oczekiwałeś ziarenka kukurydzy.” Czy przemowy zagrzewające ducha zebranych: „Ci z nas, którzy zginą na tej wojnie, na zawsze zostaną zapamiętani jako góra kości, która podtrzymała słońce”, „Wszyscy wiemy, co się wydarzy, lecz musimy tu być, bo gdy nie ma nadziei, pozostaje honor”, „Jeśli zawładną Rubieżami, ich zaraza ogarnie nasze plony, a ich broń wyceluje w nasze słońce. Kosze, które kobiety wypełniają grochem, oni wypełnią naszymi odciętymi językami. Będą miażdżyć w dłoniach drozdy”. I jeszcze kilka innych: „Jak każdej zimy powracała do krainy Husihuilków długa fala deszczów. Nadciągała od południa, znad morza, niesiona wiatrem, który rozpościerał na niebie chmury i pozostawiał je tam, póki nie zmęczyły się płaczem”, „W środku zgaszonego dnia rozbrzmiał lament. (…) Unosił się jednostajnie w powietrzu, tak stary i zmęczony, że czarownikowi i dwóm mężczyznom krew ścięła się w żyłach, jakby słuchali szlochu świata”, „Uczył się, że poczucie winy zagęszcza krew. Że człowiek musi dźwigać na barkach samego siebie, nie umiejąc go kochać”, „Dzieci przylgnęły do nóg matki, a matka wtuliła się w ramiona męża, który z kolei trzymał się kurczowo własnej duszy”, „Jeśli umrzesz przede mną, może odnajdę twój smak w miąższu śliwki i będę cię kochać tak, jak teraz. A jeśli ja odejdę przed tobą, może któregoś dnia spadną na ciebie zamiast deszczu moje warkocze i też będziesz mnie kochać.”

Skoro już o języku mowa – nie mogę porównać z oryginałem, ale tłumaczenie mi się podoba, z pewnością wymagało też mnóstwa pracy. Z drobnych uwag – dziwnie brzmi „pokiereszowane ubranie”, a kiedy o ponoć najpiękniejszym mężczyźnie napisane zostaje „zawsze wilgotna skóra rozciągała się do granic możliwości na zwalistym ciele”, to zaczynam się zastanawiać, co autorka miała na myśli. Wreszcie – pojawiające się czasami zdrobnienia i wyrazy o podobnym wydźwięku: gołąbek, ślicznotka, niewiniątko, duszyczka. Podejrzewam, że w tym przypadku to dokładne tłumaczenia, niemniej po polsku brzmią one nieco pretensjonalnie, a w momencie, gdy słowa takie pojawiają się w scenie dokonanego z zimną krwią morderstwa czy rozszarpania kogoś żywcem, wydają się, oględnie mówiąc, wyjątkowo nie na miejscu. Jeśli chodzi o redakcję i korektę, została ona przeprowadzona starannie (jedynie z rzadka pojawiają się drobne błędy w postaci braku polskich znaków diakrytycznych). Muszę też pochwalić za element, o którym wydawcy zdają się w ostatnich latach zapominać, a którego brak mi zawsze doskwiera, to jest spis treści.

Słuszną decyzją było także wydanie dwóch pierwszych tomów trylogii łącznie. Głównie dlatego, że „Dni Pomroki” są wyraźnie lepsze od „Dni Jelenia”. W tomie pierwszym akcja dopiero się zawiązuje i całość wciąż jest tylko dobrze napisaną wariacją na temat wojny z mrocznym władcą, odróżniającą się od innych indiańskim kolorytem. W części drugiej historia nabiera mocy, jest też ciekawsza dzięki większej ilości pierwszoplanowych postaci i wątków. Przedstawieni na jej kartach Czarownicy Ziemi stanowią grupkę najbardziej ekscentrycznych magów (choć raczej należałoby powiedzieć, szamanów), jakich dane mi było poznać na kartach literatury. W przeciwieństwie do Geda oni nie starali się zachować człowieczeństwa, lecz porzucili swoje ludzkie imiona i „zmieszali się” ze światem. Znakomicie poprowadzony został także wątek dziewczynki zaprzyjaźniającej się ze Śmiercią.

Informacja okładkowa o „Sadze o Rubieżach” podaje, że to „epickie dzieło fantasy”. Ktoś, komu „epickość” kojarzy się z cyklami amerykańskich autorów czy Wegnerem, na pewno poczułby się zawiedziony. Nie znajdzie bowiem opisów wojskowych manewrów, podniosłych i drobiazgowo przedstawionych bitew, czy zabiegów mających przyprawić czytelnika o drżenie niepewności. Powieści Bodoc mówią wszakże o walce, którą podejmują wszystkie żywe istoty wbrew przeważającym siłom wroga, oraz o poświęceniu, jakiego ta walka wymaga. Stąd termin ten wydaje się uzasadniony. Czy owa walka okaże się zwycięska pozostaje jednak nierozstrzygnięte – mam zatem nadzieję, że na trzeci i ostatni tom „Dni Ognia” nie trzeba będzie czekać zbyt długo.

[1] Motyw konkwisty – tym razem kosmicznej pojawia się także w „Kroplach światła” hiszpańskiego pisarza Rafaela Marina. Czyżby literatura była miejscem, w którym odzywały się wyrzuty sumienia? Skoro już o podobieństwach mowa, głównym bohaterem „Kropel światła” był poeta, zaś w „Dniach Jelenia” dużo miejsca poświęcono Cucubowi, wędrownemu muzykowi, gawędziarzowi i akrobacie.

[2] Gdy się nad tym głębiej zastanowić, to aż żal, że twórcy fantasy tak rzadko wykraczają poza quasi-średniowieczne podwórko – a jeśli już, to zazwyczaj przesuwają się w czasie bliżej współczesności, nie zaś w przestrzeni. Mam wrażenie, że znacznie łatwiej przychodzi autorom wyzwalanie się z ograniczeń tradycyjnej prozy, niż odrzucenie bagażu europejskiej kultury. A przecież fantasy ma znacznie większy potencjał a cała fantastyka może, ba, chyba nawet powinna, otwierać przed czytelnikiem nowe światy i nowe sposoby myślenia.

[3] Ewentualnie jakiegoś spłachetka ziemi z pasmami górskimi obowiązkowo przebiegającymi równoleżnikowo i południkowo, tudzież krzyżującymi się pod kątem prostym.