Beatrycze Nowicka Opowiadania

Piołun i miód (recenzja, E)

Meandry

Ewa Białołęcka, wyd. Jaguar

Tom czwarty „Kronik Drugiego Kręgu”

Beatrycze Nowicka: 5,5/10

„Piołun i miód” okazał się ciekawszą lekturą niż tom poprzedni, trudno jednak na jego podstawie zgadywać, jak rokuje będąca w trakcie pisania kontynuacja.

Początek „Piołunu i miodu” to roszady w drużynie bohaterów, które są dla mnie kolejnym dowodem braku przemyślanego szkieletu fabularnego cyklu. W „Kamieniu na szczycie” młodzi magowie martwili się perspektywą rozpadu swojej grupki i mieli nadzieję, że do niego nie dojdzie. Tymczasem, w otwierającym rozdziale okazuje się, że gromadka postaci została znacznie okrojona, co w dodatku zostało opisane nader lakonicznie.

W części trzeciej Wiatr na Szczycie nieformalnie dowodził grupą, lecz teraz okazało się, że wolał zostać w rodzinnych stronach. Ta decyzja wydaje się logiczna, choć jak się głębiej zastanowić, tej postaci równie dobrze mogłoby wcale nie być i fabuła niewiele by na tym straciła. Realistyczny jest też wybór Nocnego Śpiewaka, który przecież ma rodzinę – tyle że jego akurat szkoda. Na podstawie ilości miejsca, jakie Białołęcka poświęciła niepokornemu Stworzycielowi w pierwszym tomie, sądziłam, że będzie on kluczową postacią cyklu. Poza tym, to przecież z jego powodu młodzi magowie zostali banitami.

Wątek związku Kamyka i Jagody, na który autorka zdawała się nie mieć ani ochoty ani pomysłu, został gwałtownie zakończony już w tomie poprzednim – teraz tylko wspomniane zostało, że dziewczyna nie wyruszy w dalszą drogę. Znów można się zastanowić, po co on w ogóle był i w jakim celu wprowadzono postać Obserwatorki. Dziwi też to, że bohaterowie ze sobą nawet nie porozmawiali. Znali się od paru lat, od pewnego czasu byli kochankami (dla każdego z nich zresztą był to pierwszy poważniejszy związek), a kiedy nagle Jagoda zaczęła unikać Tkacza Iluzji, ten nawet nie spytał dlaczego, tylko rozeszli się bez słowa. Najdziwniejsza wydała mi się decyzja dotycząca Pożeracza Chmur. Pod koniec „Kamienia…” zostało wspomniane, że młodego smoka przeraża perspektywa życia bez przyjaciela u boku, a w „Piołunie…” w kilku suchych zdaniach czytelnik zostaje poinformowany, że przyjaciele się rozdzielili. Odsunięcia smoka mi żal z tej samej przyczyny, która dotyczyła Śpiewaka – z treści „Naznaczonych błękitem” można by wnosić, że cykl będzie przede wszystkim opowiadał o przygodach Kamyka i Pożeracza. A tymczasem na tym etapie nic już prawie nie zostało z historii o przyjaźni głuchoniemego chłopca ze smokiem. Sam Kamyk, choć bierze udział w opisywanych w tej części wydarzeniach, jakby wyblakł. Przemyka gdzieś na uboczu, zaś jego talent nie znajduje zbyt wielu zastosowań.

W recenzjach fantasy czasem pojawia się określenie „magia fabularna”, gdy brakuje spójności koncepcji i możliwości czarodziejów dostosowane są do zamysłu autora odnośnie prowadzenia akcji. W „Kronikach Drugiego Kręgu” mamy natomiast „fabularną” przyjaźń i miłość – w zależności od kaprysu autorki związki pomiędzy postaciami nagle się rozluźniają. Dotyczy to nie tylko wyżej wspomnianego lekką ręką wprowadzonego rozdziału drużyny. Jeśli na przykład Białołęcka chciała opisać scenę odsieczy, bohaterowie lojalnie ratowali przyjaciela, ale gdy umyśliła sobie taką, gdzie ktoś inny siedzi przez dłuższy czas w lochu, rzekomo zżyta kompania nagle straciła ochotę, by z kolegą chociaż porozmawiać i zapewnić go o staraniach czynionych w celu wydostania go z kłopotu w sposób dyplomatyczny. Odbiera to postaciom psychologiczną wiarygodność.

Mimo wyżej wspomnianych kwestii lektura części czwartej okazała się zdecydowanie przyjemniejsza niż tomu poprzedniego. Odniosłam wrażenie, że akcja toczy się nieco płynniej. Miejsca, do których trafili bohaterowie, uważam za ciekawsze od tych opisanych w „Kamieniu…”. Pojawiło się też kilka nowych, sympatycznych postaci, niestety, chyba lepiej się do nich nie przywiązywać, bo kto wie, czy jeśli w końcu powstanie kontynuacja, nie zostaną oni porzuceni jak szereg poprzednich. Otwarcie było dynamiczne, choć wyglądało trochę tak, jakby autorka sama zauważyła, że jej bohaterowie nie są już dziećmi i chciała to zaakcentować aż do przesady (wcześniej młodzi czarodzieje wszystko głęboko przeżywali, a teraz urządzili istną rzeźnię). Potem znów książkę zdominowały scenki obyczajowe – przy czym wątek, nazwijmy to, dyplomatyczny uważam za udany. Ponadto, jak już wspomniałam w poprzedniej recenzji, lubię Promienia [1], a w „Piołunie…” poświęcono mu sporo uwagi.

Pomału rozwijany jest wątek wojny, tyle że na razie czytelnik dowiaduje się jedynie o tym, co dzieje się na tyłach. A i koncepcja rodem z fantasy sprzed dekad wielu – złowrodzy, fanatyczni najeźdźcy, cudowna tudzież szlachetna królewska para rządząca zaatakowanym krajem oraz główni bohaterowie, wspomagający „tych dobrych” na wyraźne życzenie sił wyższych [2]. Trudno mi sobie wyobrazić, jak miałaby wyglądać właściwa konfrontacja – przy dobrym planowaniu i twórczym wykorzystaniu mocy grupka głównych bohaterów samodzielnie byłaby w stanie powstrzymać armię, nie ryzykując przy tym nadmiernie własnym życiem [3].

Gdyby „Piołun i miód” był tomem drugim a nie czwartym, można by odnieść wrażenie, że fabuła może nie zachwyca oryginalnością, ale cykl zaczyna zmierzać ku jakiemuś rozstrzygnięciu. Niestety, mając w pamięci poprzednie zawirowania, nie da się prorokować zbyt wiele. Równie dobrze może się okazać, że wojna zostanie zakończona na pierwszych kilkudziesięciu stronach, a garstka tych spośród bohaterów, których autorka w momencie pisania będzie lubić najbardziej, wyruszy gdzieś dalej. „Kroniki Drugiego Kręgu” pozostawiły mnie z uczuciem zmarnowanego potencjału. Mam też wrażenie, że nie oparły się próbie czasu.

[1] Wyjąwszy może jego nadmierny zapał do polowań.

[2] Przy okazji zastanawiam się, jak bohaterowie godzą naukowe poszukiwania dotyczące dziedziczenia magicznych talentów z treścią własnych objawień (wszak jednemu z chłopaków bogini powiedziała, że obdarowała go zdolnościami o określonej przez nią mocy). Jeśli chodzi o inne niespójności – o ile na początku Stworzyciele chętnie wytwarzali jedzenie, w części trzeciej było już wspomniane, że na dłuższą metę może ono szkodzić. W „Piołunie i miodzie” zaś pojawia się kolejna wersja – magiczna produkcja pożywienia kosztuje o wiele więcej energii. Czemu? Gdyby powodem było to, że to materia organiczna, to przecież przemiana drewna w chleb powinna być dziecinnie prosta i niekosztowna!

[3] Choćby tak – Obserwatorzy poznają ruchy wroga i namierzają dowódców, których potem można by wyeliminować, korzystając z talentu Wędrowców. Wędrowcy mogliby też strącić podniebną flotę, przecinając liny utrzymujące gondole i/lub dziurawiąc balony. Iskra mógłby wysadzić składy amunicji. A jakże skuteczne byłoby na przykład przeniesienie kilku ton rozgrzanej magmy z wnętrza jakiegoś wulkanu nad trzon armii wroga, najlepiej, gdy ten wejdzie w zagłębienie terenu, lub będzie wspinał się na stok wzgórza. Albo zrzucenie kawałka skały na namiot, w którym odbywałaby się narada wojenna wodza wrogiej armii. Tak niestety bywa, jeśli obdarzyć bohaterów rozległymi możliwościami.

Cykl Białołęckiej został wznowiony, ponieważ wkrótce miał się ukazać finał całej historii. Minęło kilka lat a tak się nie stało. Jeśli o mnie chodzi, nie jestem tym szczególnie rozczarowana, ale już zupełnie straciłam zainteresowanie, i nawet, gdyby w końcu został wydany, raczej go nie przeczytam (chyba, że już zupełnie nie będę miała wtedy czegoś innego pod ręką).